Jeden z lepszych dramatów więziennych. Jego główną siłą (choć nie jedyną) jest Paul Newman. Jego bohater, tytułowy Luke - przejmująco zagubiony, samotny, szukający swego miejsca w życiu, stoicko wręcz spokojny, jakby nieobecny nawet, ale też charyzmatyczny, silny, odznaczający się nutką kontestacyjnego szaleństwa, wielki poprzednik innych ekranowych buntowników - George'a Hansona, Henriego Charriera "Papillona" czy McMurphy'ego, to na pewno jedna z najciekawszych postaci ekranu. Podejmowane przez niego próby ucieczki nie mają zwyczajnego podłoża - nie chodzi tyle o odzyskanie wolności. To raczej mimowolny odruch sprzeciwu, buntu przeciwko stanowi rzeczy, który zepchnął go na margines, desperackie próby nawiązania "kontaktu z Bogiem". Do tego mamy charakterystyczny więzienny klimat i motywy, piękne zdjęcia Conrada L. Halla, świetną rolę George'a Kennedy'ego, no i scenę jedzenia jajek, na tyle przekonywającą, że i mnie robiło się niedobrze...