cierpienia starego introwertera.
horror atmosfery,
którego nadrzędnym budulcem będzie kontemplacja pojedynczych obrazów,
na pohybel gatunkowym wymogom popychania akcji do przodu.
fajny, ale po co?
werner herzog wydobył już wszystko z tego mitu:
wyobcowanie wampira,
samotność wampira,
strach wampira,
bunt wampira.
poczucie winy wampira.
tragizm permanentnego życia wampira na permanentnym głodzie wampirycznym.
wzajemne przenikanie się pierwszego i drugiego planu.
rozpad świata zastanego,
który przestał czekać.
rozpacz figury kobiecej,
która ciągle czeka.
uporczywe odmawianie wymarcia
sprowadzone do rdzenia.
tyle wernera herzoga.
***
zgadzam się, że
w filmie eggersa za mało jest myślenia sekwencyjnego,
za dużo pompatycznego, ostentacyjnego, przeszacowanego artyzmu.
eggers idzie w bombastykę kosztem historii.
pozostaje na poziomie glanc polerki,
przesadnego froterowania fasady.
to miłe dla oka, ale Litghouse
(po nim Tragedia Makbeta)
(a po niej Biedne Istoty)
zbyt wysoko zawiesiły poprzeczkę naszych (moich)
oczekiwań, aby podniecać się wciąż tym samym.
istnienie filmów guya maddina również nie ułatwia mu sprawy.
film się dłuży, lepi, nuży, pławi w sosie własnym.
zużyte wszystko nijaczeje coraz bardziej pod ciężarem solennej doniosłości.
expresjonistyczny sennik spirytystyczny jest manieryczny bardziej niż to zdanie.
organoleptyczny wyczad extremalny o umiarkowanym stopniu ponętności.
drgawy i telepy pod tańce opętańce robią niejakie wrażenie.
finałowa akcja horyzontalnego ocieractwa bezpośredniego toże.
muzyka woła o pomstę do nieba
bądź lutnię van wissema.
głównym bohaterem filmu jest scenografia.
tyle myślenia wizualem.
***
teraz,
co tutaj jest nowego?
paradoxalnie to, co jest najbardziej stare:
gospodarstwo domowe trojga oparte na figurze kobiecej.
moce nadprzyrodzone wskrzeszone i utracone wskutek kontaktu cielesnego z kobietą.
totalna nieświadomka pierwiastka męskiego.
jeżeli rzecz rozpatrzeć pod kątem przywołania mitu, ta zmiana akcentu będzie najciekawsza.
eggers cofa się do początków, aby ogarnąć całość.
cofa się, ale nie jak herzog - niemiec, który cofając się do murnaua odzyskiwał dla siebie tożsamość.
eggers cofa się jeszcz dalej - nie do przetworzonych mitów, lecz do mitów w ogóle.
zapewne stąd ta dezynwoltura eggersa względem dotychczasowych wizerunków wampira - brak spiczastych uszu, bladej cery czy chłeptania krwi z szyi.
eggers powraca do korzeni.
a co stoi u początku stworzenia?
oczywiście kobieta.
podczas gdy w filmach murnaua i herzoga kobieta pozbawiona była podmiotowości, u eggersa liczy się tylko ona.
to ona ewokuje zarazę, to ona się jej pozbywa.
w filmie eggersa ożywają prastare mity:
mit o heraklesie i omfalii,
mit o samsonie i dalili,
mit o lohengrinie,
mit o lilit.
zaryzykuję taką tezę:
u eggersa prawdziwym, tragicznym nosferatu nie będzie hrabia orlok, lecz żona.
hrabia to emanacja wnętrza.
nieuświadomione treści psychiczne małżonki powołują do życia wampira.
te same treści zniszczą ich oboje.
a zatem:
mąż nie istnieje - to kukiełka.
orlok nie istnieje - to projekcja.
(jestem twoim apetytem - mówi do niej hrabia)
wyparte powraca, to jasne, ale
dlaczego jest wyparte?
wiadomo:
ponieważ społeczeństwo jest niemiłe,
a odstępstwa od normy niezbyt mile widziane.
środowisko nie nastraja optymistycznie.
redaktor bexiński, dla którego (pozwólcie, że przypomnę) kobieta była bublem genetycznym, pokochałby ten obraz. utożsamiłby się z hrabią orlokiem - powołanym do życia, wykorzystanym i porzuconym na śmierć przez kobietę.
popełniłby tedy błąd - przypisałby hrabiemu tożsamość.
taki sam błąd popełniają męscy bohaterowie tej historii - uważają, że zabijając wampira pozbędą się plagi.
ale wampir eggersa nie ma żadnej podmiotowości.
wampir eggersa jest tym, czym postać samuela dla nicole kidman w Babygirl - manifestacją wypieranej, demonizowanej, kobiecej seksualności.
tyle, że bohaterka Babygirl się wyzwoli, a bohaterka Nosferatu nie.
prawdziwy tragizm tej historii dyktują czasy,
które nie pozwalają jej uzyskać statusu
pełnej realności.
Ładnie rozpisane. "Glanc polerka" jednak przysłoniła Eggersowi wszystkie pozostałe elementy, ta reinterpretacja nie wybrzmiewa (bo wierzę, że gdzieś tam się schowała, pewnie w jakiejś skrzyni w piwnicy). Dodatkowo wszyscy aktorzy lecą na takiej nadekspresji, że znieczulają skutecznie na swoje poczynania i cały ten ostatecznie niezbyt dramatyczne przedstawiony tożsamościowo-seksualno-egzystencjalny dramat Ellen. Ale przynajmniej trailer był mistrzowski.
ostro. ale nawet jeśli ten film nie broni się samymi obrazami, broni się refleksją po opuszczeniu ciemnej sali. bo ostatecznie tylko ona się liczy. gdyby było w drugą stronę - ładne obrazki, które nie wytrzymują racjonalnej analizy - byłoby dużo gorzej. trailerka oczywiście nie widziałem.
Oczywiście, jeśli film budzi refleksje to zawsze jakiś tam argument za tym, że czasu w tej ciemnej sali nie zmarnowaliśmy. Dla mnie "Nosferatu" to jednak ten film, o którym nie zapomniałem od razu, bo nie dawały mi spokoju ewidentne (przynajmniej dla mnie) kiksy Eggersa.
To jednak źle kiedy podczas seansu w momentach w których powinienem czuć grozę, lub chociaż napięcie, moja prawica wykonuje instynktowny facepalm. I żeby to nie zabrzmiało zbyt pysznie - nie, nie absolutyzuję moich reakcji, na innych może podziałało, mi nie było pisane. Trudniej jednak zgłębiać kolejne (lepiej lub gorzej) opracowane warstwy i przekaz, kiedy nie kupuje się wizji.
Z jednej strony widać, że Eggers się napracował - nafaszerował tę opowieść symboliką, podbił pracą etnograficzną, inkrustował cytatami dla kinofilów, a przede wszystkim zamachnął się na nową (i fajną i niegłupią) reinterpretację femino-centryczną, co trafnie wyłuszczyłeś.
Z drugiej, kurczę, wyłożył się prawie na płasko, bo zabrakło dyscypliny, brzytwę Ockhama mu wcięło na warsztacie i ni hu hu nie mógł się zdecydować, co jednak uciachać, przeciążył ten obraz aż trzeszczy.
Orlok, piszesz nie istnieje, ciekawe spostrzeżenie (a przynajmniej interpretacyjne założenie), ale jednak w tym filmie on istnieje dużo intensywniej niż inni, on fizycznie tak się manifestuje tak dosadnie, że aż dudni w uszach jak krok postawi czy słowo wypowie. On jest tak dosadny, że wręcz karykaturalny, Schrek jest przy nim eteryczny jak elf z wytrzeszczem, a Kinski wycofany i nieśmiały niczym emo brzydal. Mocny fantazmat, ktoś powie, proszę bardzo, ale czemu taki zaraz jak z cyrku?
Skarsgard hasa na golasa, wąsem epatuje, ta rzekoma czysta projekcja kobieca i grozę budzi nie tylko w Ellen, ale i we wszystkich panach, damach i dziecięciach (i wyciska ich wszystkich jak te cytrynki). To już jednak bardziej zupełnie realna zaraza niż projekcja, śmierć, całkiem fizyczna, konkretna jak turbo-zombie z zaczeską na gnijącym czerepie.
Ellen żeby istnieć nie mniej intensywnie niż on, telepie się więc ze sceny na scenę coraz bardziej (opętańczo i żuławsko). Co zresztą, ryzykowne, transowe i do kupienia rzekłbym, ale zamiast skupić się na niej i, nie wiem, pójść np. o krok dalej w te oniryzmy i introspekcje, co robi Eggers?
Urządza nam jakieś XIX-wieczne „Trudne sprawy”, odc. 666 pt. „Czysta nie była, kozaka dopuściła”, gdzie jest jednak jakaś straszna szamotanina, pomiędzy tą śmiercią i emancypacją, konkretem i symbolem, pejczykiem i gorsetem, tragedią a sitcomem. Taylor-Johnson-Harding chmurny chodzi i wykłady robi o miejscu baby przy garach, Hoult-Hutter-dupa-zbita się wyłzawia, choć gra jeszcze (wg własnej naiwności) o uratowanie własnej męskiej fasady (choć wąsa nawet nie ma, biedak). A Ellen w międzyczasie wykłóca się ze swoim demonicznym samcem alfa i omega, który wbił już do miasta i nagabuje ją do sami-wiemy-czego: „wiem, że za mną tęskniłaś, wiem, że to lubisz mała – nie ściemniaj mi tu”. W tym momencie wszystkie konteksty i mity idą się parzyć gdzie indziej, a ja siedzę i nie dowierzam mym oczom.
Mi to się rozpada na ekranie, tego się, wg mnie, nie zateguje w głowie, bo (jak dla mnie) Eggers się sam gubi w tym gąszczu i nie wytrzymuje już na poziomie przekaz-forma. Chce niby zrobić metaforę, a idzie w dosłowność, ewokuje niby mity, ale kończy groteskową jarmarczną scenką, z jakiegoś XIX wiecznego (choć tak naprawdę XXI wiecznego) danse macabre.
no, ja się tobie od razu wykomingautuję, że gdybym coś takiego przeczytał przed seansem, to chciałbym na niego pójść dwa razy bardziej. bo ja właśnie coś takiego lubię - kixy, wzdrygi, przeszarżowanie. jakbym czytał o Drakuli coppoli normalnie. im gorzej, tym lepiej ogólnie. im dziwniej, tym normalniej.
na pewno nie dojdziemy, ile w tym było zamierzonego a ile niezamierzonego efektu komicznego i jak to się ma do intencji, intencje do życia, życie do życia wiecznego, życie wieczne do wieczności, a wieczność do wszystkiego w ogóle, ale. najważniejsze jest to, że koleś zrobił film po swojemu, dodał wąsa, dodał pląsa, olał historię kina i wampiryczną ikonografię.
wielka tradycja ufilmofrajdawianej wampiriady powiada, że należy zawsze dodawać coś od siebie. jakiś element dorzucić do mitu. tu kły, tam czosnek, gdzie indziej woda święcona i przekraczanie progów z obowiązkowym zaproszeniem, by wejść, a z bliższych naszym czasom - rękawiczki i przeciwsłoneczny okulary. tych elementów w tradycji nigdy nie było - po niewczasie je dodano, ale przyjęły się. i eggers pięknie się swoim filmem w tę tradycję wpisywania się wpisuje.
a że rozpada się toto, waży, trzeszczy pod ciężarem spraw trudnych i ruchów nie godnych tak zwanego prawdziwego filozofa przy tym, no nie wiem.. dla mnie to jest właśnie najfajowsze w tej katastrofie.
Wbrew pozorom ja też lubię jak sobie autor pohula, jak go konie poniosą jak po bandzie nie tylko pojedzie, ale i ją przebije. Ostatecznie po to jest ta wolność twórcza, dla odważnych. U Eggersa po prostu jakoś mi to nie zadziałało, subiektywnie. Jeśli miałby dorzucić jeden powód dla którego tak jest, to chyba humor, czy raczej jego brak. To jest jednak wszystko jakoś tak śmiertelnie poważnie podane, że nie czuję, że to celowo. A patrzeć jak szwy trzeszczą to jednak - jak dla mnie - coś innego niż jazda bez trzymanki. Przynajmniej w tym konkretnym przypadku. Mnie to nie wciąga, ale wybija. No, ale to chodzi - co jednemu dogodzi innego odrzuci. Pozdro!
tutaj się oczywiście zgodzę, ale brak humoru nie jest winą eggersa. to narzuca konwencja. w filmach z wampirami w rolach głównych z reguły się nie żartuje. wampiry za bardzo są smutne, żeby jeszcze toczyć z nich bekę.
czy znasz jakąś komedię z wampirem w roli głównej, w której nie zagrał był leslie nielsen?
żeby pośmiać się na filmie o wapmirze, trzeba sprowadzić wampira do poziomu ameby.
miękkiej, bezkształtnej masy.
bezosobowego zombie.
na przykład w Od Zmierzchu do Świtu są wampiry, ale wyłącznie jako ruchomy element dekoracji.
film jest śmieszny, ale to nie jest film o wampirze.
wampiry to samotnicy.
z samotności się nie żartuje.
wampiry to narkomani.
z narkomanii się nie żartuje.
wampiry to wdowcy na permanentnej żałobie.
z żałoby też się nie żartuje.
wampir to postać tragiczna - na tyle, że opiera się wszelkiemu śmieszkowaniu z niej.
Ja tu tragizmu wampira nie zamierzam kwestionować. Idzie mi bardziej o sposób opowiadania o wampiryzmie, a nie takie bezpośrednie śmieszkowanie.
Eggers nie ma poczucia humoru, w tym sensie, że - wg mnie - nie stać go na dystans, na szczyptę ironii, trochę kampu. A to właśnie np. w „Draculi” Coppoli pozwala Oldmanowi lecieć tak po bandzie i nie stoczyć się w śmieszność i z tego samego powodu poważny przemroczny wąsacz Skarsgard u Eggersa jest tak niezamierzenie zabawny od wejścia. U aktorów Eggersa jedynie Defoe zdaje się rozumieć (sam z siebie), że nie można tej całej wampiriady tak dociskać na 100% poważnie i jest najbardziej swobodny, nie boi się zagrać na nucie groteski i ironii (o co oczywiście łatwiej w przypadku jego postaci starego ekscentryka).
Wampir to tragizm i samotność, naturlich, ale wampir to też przewrotność, zwodzenie i uwodzenie. Teatr. Oczywiście, zdaję sobie sprawę, że Nosferatu to nie Dracula (czy inny Lestat), to nieco inna interpretacja wampiryzmu bez kampowej wkładki, taka naga, boleśnie egzystencjalna wersja. I dlatego, dla mnie, po prostu mniej ciekawa.
Problem w tym, że Eggers, w moim odczuciu, nie potrafi tego gołego tragizmu rozegrać na ekranie, o wątpliwym zwierzęcym magnetyzmie jego nadgniłego sarmaty już nie wspomnę. Robi niby wersję smutnego wampira, ale zarazem chcąc dodać coś od siebie doczepia mu wąsy i robi z niego jurnego demono-trupa na sterydach. I staje w jakimś niezgrabnym rozkroku pomiędzy rozbuchaniem Coppoli a Murnauowskim minimalizmem. I jak tu nie śmieszkować z Eggersa?
no dobrze, ja się nawet pod tym podpisuję. tylko pamiętaj, że cały czas mamy do czynienia z bólem tej kobiety. wampir przyjmuje takie kształty, bo takie jest zbiegłe z ziemi egipskiej z domu niewoli pożądanie - monstrualne, oślizgłe, karykaturalne. upiorne, gnijące, chore. tu nie ma z czego śmieszkować, bo rzecz jest o nędzy sexualnej człowieka. wyżej napisałeś coś w rodzaju - niby symboliczny, a jednak dosłowny, ciężki. a dlaczego nie? to się nie wyklucza przecież. jeżeli pozakręcasz wszystkie otwory w naczyniu, po czym zaczniesz gotować w nim wodę, to to naczynie musi wystrzelić. a wrzątek poparzy ci ręce. i te poparzenia będą realne.
eggers znacznie osłabiłby swój wywód, gdyby pozwolił sobie na niepowagę.
Ok, ta Twoja metafora z gotowaniem jak dla mnie trochę karkołomna, ale ogólnie zgadzam się - symbol może mieć bardzo fizyczną i ciężkawą manifestację. Jak pisałem - w tym konkretnym przypadku, ten symbol jednak jakoś mi kuleje. I to nie dlatego, że Eggers nie pozwolił sobie na niepowagę, bo widzę, że on właśnie chciał być programowo cholernie poważny (czy słusznie to osobny temat). Ale dlatego, że mimo to właśnie w komizm popada, ale mimowolnie. Jego Nosferatu chce być tak mroczny i przerażający, że staje się groteskowy i (dla mnie) niezamierzenie zabawny w wielu momentach. To oczywiście subiektywne odczucie, wiem, że wiele osób tak tego nie widzi, ale natknąłem się na głosy widzów, którzy podobnie jak ja odczuwają taki dysonans. I to mi rozwala „wywód” Eggersa, ten niezamierzony komizm, tę groteskową przesadę (którą – być może - uratowałaby jakieś lekko zasygnalizowany dystans) odbieram to jako brak kontroli nad dramaturgią. Ale znów – to subiektywne, moja argumentacja opiera się na moim odbiorze, bo jak obiektywnie zmierzyć śmieszność? Albo zaczynasz czuć to zażenowanie w trakcie, albo nie. Ja poczułem, choć, kurczę, wolałabym nie poczuć.
A co do Ellen – pełna zgoda, jej ból i cierpienie jest kluczowe, ale ono w tej jej nadekspresji mimo wszystko wybrzmiewa najczyściej, ja to potrafię kupić, Depp moim zdaniem dała sobie świetnie radę, choć była o krok od przekroczenia granicy, w której z tej całej grozy robi się cyrk. Skarsgarda przygniotła durna charakteryzacja, przez którą próbował się bez powodzenia przebić tą nieszczęsną buczącą manierą, a dobił go jeszcze bardziej skrypt, w którym jego postać zwyczajnie jest nieciekawie poprowadzona. I to już ostatecznie wina Eggersa.
Zresztą po „Nosferatu” pogłębiło się moje zwątpienie w Eggersa. Wciąż nie widziałem jeszcze „Czarownicy”, cenię „Lighthouse”, ale po „Wikingu” miałem pod koniec (ten groteskowy finał turbo-testosteronowej konfrontacji antagonistów w wulkanie) podobne odczucia jak od samego początku seansu „Nosferatu”. Eggers naprawdę lubi ustawić pokrętła środków wyrazu na maksa, a zarazem jakby nie czuje, kiedy to się robi wszystko tak przegięte, że wręcz jest niemożliwe do potraktowania absolutnie na serio. To trochę jak oglądanie grup deathmetalowych – wszyscy są tak cholernie mroczni, że aż zabawni.
Ja to tak odbieram: Eggers ma wizualnego czuja, widać u niego badawcze zacięcie przy eksplorowaniu kolejnych tematów i to jest fajne. Ale na poziomie posługiwania się językiem filmowym jego głos wybrzmiewa mi z jakąś taką, nie wiem, egzaltacją? Nie ma krzty humoru, nie umie złapać dystansu, jakby nie czuł do końca, że można mówią o czymś z pasją, ale bez popadania w ton gościa, który mówi takie straszne i poważne rzeczy i oczekuje, że wszyscy skamienieją z wrażenia, kiedy będzie on nich opowiadał z namaszczeniem nastoletniego mistrza gry z RPGów. Brak w tym subtelności, a jest jakaś uderzająca naiwność. Wprawdzie trochę rozczulająca, ale ostatecznie irytująca, bo ten brak zniuansowania sposobu opowiadania zwyczajnie spłaszcza samą opowieść.
nie no spoko. co będzie dla ciebie wzorcem metra wobec tego? Nosferatu murnaua, Nosferatu herzoga, Nosferatu coppoli czy może jeszcze coś innego?
Nie wiem czy wzorcem, ale na pewno najbardziej intrygującą inkarnacją filmowego wampira jest dla mnie "Dracula" Coppoli (z czym się nie kryłem). Wizualne cacko, wspaniała kampowa baja, filmowa opera i zrazem hołd dla starego kina w jednym. Sztuczny, pięknie przegięty, nie bojący się pocwałować w kicz, po drodze puścić oczko i zarazem autentycznie przy tym poruszyć. Dziś oglądałem po raz kolejny (a pierwszy raz w kinie!) i kurczę, ciągle działa. Aż się teraz boję „Megalopolis” zobaczyć, bo F.F. został ponoć przygniecion przez ten swój kicz ponoć zupełnie niezamierzony i pewnie już ostateczny.
„Nosferatu” Murnaua nigdy nie kochałem, ostatnio sobie odświeżyłem i bolało, powody dla których jest kultowy potrafię sobie zracjonalizować, ale uważam je za mocno naciągane. Oszczędność środków wyrazu oszczędnością, kilka ikonicznych ujęć, ale to jest przeważnie toporne potwornie (gra aktorska, montaż i przede wszystkim niezgrabnie aranżowane sceny). Nie porównuję go ze współczesnym kinem, to byłaby głupota, ale ten film, jak dla mnie, zwyczajnie słabo wypada nawet na tle swoich rówieśników z początku lat 20.
Herzoga widziałem dawno i pewnie odświeżę sobie za jakiś czas, na wampirycznej fali, ale wspominam jako spore rozczarowanko (pamiętam przepiękne kadry, piękny łeb niepięknego Kinskiego i nudę dotkliwą, powiedziałbym głęboko egzystencjalą), ale ja Herzoga słabo lubię, słabo znam i słabo trawię, tylko dokumenty mi się podobały, póki co.
pełna zgoda w kwestii Draculi coppoli - z powodu monstrualnego wysztucznienia nie znosiłem tego filmu przez prawie trzydzieści lat, z powodu tego samego wysztucznienia obecnie jestem gotów wychwalać go pod stratosfery. spośród całej tej trójki eggersowi najbliżej jest właśnie do coppoli.
Bez wątpienia Eggersowi bliżej niż jego dwóm anemicznym poprzednikom. Ale różnica między Coppolą (przynajmniej ówczesnym) a Eggersem (obecnym, bo może mu jeszcze przejdzie, choć w jego poprzednich filmach nie widzę symptomów, by żywić taką nadzieję) jest taka, że ten drugi nawet kiedy niemiłosiernie przegina to robi to całkowicie na serio, jakby nie miał w głowie bezpiecznika z napisem „Śmieszność”. Jakby za bardzo był przejęty tym co chce powiedzieć. To też pewnie kwestia wieku, może za 30 lat dostaniemy kampowego Eggersa. Pożyjemy, zobaczymy. Teraz jednak drżę nieco na myśl o tym nowym „Wilkołaku”, którego szykuje, bo rozczarował mnie ten jego „Nosferatu” jak diabli.
spoko, tylko że Dracula coppoli - podobnie zresztą jak Megalopolis - realizowany był na serio.
estetykę kampu nadaje mu dopiero współczesna optyka.
podobny bo niezamierzony efekt komiczny budzi na przykład widok maxa schrecka biegającego po ulicach z trumną na plecach w Nosferatu murnaua.
to jest zabawne właśnie dlatego, bo nie miało takie być.
***
w ogóle coppola, takie odnoszę wrażenie, cierpi niedostatki poczucia humoru.
coppola dwa razy próbował filmu komediowego i dwa razy nie wyszło - pierwszy raz przy Peggy Sue Wyszła za Mąż, drugi raz przy Jacku.
coppola i komedia to jak legia i polonia.
**
za trzydzieści lat eggers nie zrobi kampowego Nosferatu. w ogóle nie do końca wierzę w kamp, który można zrobić. kamp się przydarza jako produkt uboczny tego, co się zrobiło.
kamp zasadza się na sprzeczności pomiędzy świadomą intencją twórcy a niezamierzonym efektem komicznym.
i film eggersa już spełnia te wymogi.
publika wybucha śmiechem słysząc głos wampira, publika wybucha śmiechem na widok wąsika - oto przykłady kampu.
Co do „Megalopolis” – nie widziałem, nie wypowiem się, ale oba te filmy dzieli 32 lata.
„Draculę” odświeżyłem w tym tygodniu i absolutnie się nie zgadzam, że to miało być na serio i że „estetykę kampu nadaje mu współczesna optyka”. Litości, tam jest tyle mrugnięć do widza (Oldman i Hopkins bawią się tam w najlepsze zupełnie jawnie) i pogrywania z konwencjami, a to a wszystko jest tak programowo przegięte, operowe i superświadomie zamierzenie kiczowate, że nawet jeśli Coppola jest z natury sztywniacki, to tu ta zabawa zwyczajnie mu wyszła, popuścił raz a porządnie lejce powagi i wszystko świetnie się zgrało. A jest tego sporo: demoniczny jak jakiś turbo-Lugosi Oldman, raz obleśnie i łapczywie zlizujący krewkę Harkera-Reevesa, a raz wodzący tęsknie wzrokiem djuk-romantik, dekapitacja zwampirzonej Lucy, a potem ujęcie na przecinaną pieczeń, prawosławny ksiądz-Hopkins-van Helsing (który w pierwszy wcieleniu pomstuje na bluźniącego Draculę, a w drugim wciąż sobie śmieszkuje z przebijania kołkiem i ucinani łbów wampirom), wszystkie te wizualne odjazdy, oldskulowe przenikania, zielone pełzające mgły, transformacje w szczury, wielkie nietoperze oraz wilkoludy rozdziewiczające dziewice i fontanny krwi.
„Na serio” – serio? Ok, Coppola może nie jest jakimś Kenem Russellem (wyobraźmy sobie jego Draculę), ale to jest ewidentnie świadomie, tak formalnie przegęszczone, zgrabnie i odważnie rozegrane (tym bardziej że jest to jednak film zrobiony w ramach hollywoodzkiego systemu producenckiego, który też narzuca sporo ograniczeń). Wierzysz w powagę „Draculi” Coppoli? Obejrzyj raz jeszcze, aż do ostatniej sceny, kiedy historia się domyka, a konający Vlad-Oldman wywraca oczka na znak zbawienia.
A Twoja argumentacja o kampie, którego nie ma, a który powstaje jedynie w oku widza, to już lekkie nadużycie retoryczne. Oczywiście kamp często powstaje w oku widza patrzącego na kicz, ale kamp wcale nie musi zasadzać się jedynie na sprzeczności między intencją twórcy a niezamierzonym efektem komicznym. Tu już bliższe definicji starego dobrego kiczu. A kamp jako środek wyrazu to też zupełnie świadome użycie kiczu, artystyczne wyzyskanie go do własnych celów. Z premedytacją i z wyrachowaniem.
To, że czasem trudno stwierdzić jednoznacznie co jest intencją, a co efektem zamierzonym prowadzi oczywiście do błędnych rozpoznań, lub wymiennego używania tych pojęć kicz/kamp. Ale gdy widownia śmieszkuje sobie w momentach, które są ewidentnie zamyślone jako poważne i próbujące wywołać grobową grozę to nie czyni to „Nosferatu” Eggersa filmem w intencji kampowym. Kampowy jest jego odbiór. „Nosferatu” jest już prędzej obrazem popadającym w niezamierzony kicz, na co wskazuje jego recepcja, czyli cała ta zwałka z wąsatego jurnego zombie-sarmaty. „Dracula” to wg mnie obraz nakręcony w sposób na o wiele wyższym poziomie filmowej samoświadomości jego twórcy, a w zasadzie twórców, bo aktorzy en masse zdecydowanie lepiej radzą sobie właśnie w dziele Coppoli niż Eggersa.
nie wiem, dlaczego próbujesz mi udowodnić, że film eggersa nie jest w intencji kiczowaty, bo przecież ja właśnie dokładnie to samo twierdzę. niezamierzony kicz to właśnie jest czysty kamp. powstały na pobybel intencji. zamierzony kicz to też jest kamp, ale podrabiany, wycwaniony, substytowany. doceniam oba, ale bardziej wierzę w ten pierwszy po prostu. na podobnej zasadzie bardziej wierzę w dokument niż w paradokument. po prostu coś, co w sposób wykalkulowany udaje coś innego zwykle stanie w mojej hierarchi troszeczkę niżej niż coś, co jest naturalnym prawdziwkiem prima sort pierwszej wody. wolę Love Island Polska od Miłości Za Wszelką Cenę, wolę Chłopaków do Wzięcia od Pamiętników z Wakacji. zgadza się, że dochodzi w tej optyce do błędnych rozpoznań, ale cóż z tego, niechaj sobie dochodzi..
***
dość cwanie opisujesz Draculę, tymczasem ja poczytałem sobie jakiś czas temu recenzje tego filmu, które ukazywały się na gorąco, zaraz po premierze. i tak: paszylk wyrzuca mu teatralność, czy wręcz tekturowość, wyrzuca trikowość, dekoracyjny przepych i nienaturalny sztafaż. raczek pisze o "zbytkownej ornamentyce", o "kompletnej pomyłce" i "operze w stylu teledysków michaela jacksona", po czym daje kamień (przeciwieństwem kamienia była na on czas perła), z kolei kałużyński pisze o "wysilonej sztuczności" i "cyrkowo-elektronicznej aparaturze", która "kompletnie zgniata wielki i poetyczny mit kina jakim jest horror", po czym również rzuca kamień. znamienne, iż żaden z tych textów nie wskazuje na to, na co wskazujesz ty oglądając ten film trzydzieści lat po premierze - żadnego śmieszkowania, żadnego przymrużenia (trzeciego) oka, żadnej grotechy. ciekawe, prawda? czyżby ówcześni recenzenci aż tak się pomylili?
swój odbiór Draculi opierasz w dużej mierze na wykonie aktorskim, ale aktorzy to trochę inna sprawa. zgadzam się, że hopkins i oldman strasznie szarżują, ale można zaryzykować twierdzenie, że aktorzy wymknęli się coppoli (nie pierwszy raz zresztą) spod kontroli. zwłaszcza hopkins, który uparł się, by grać swoje i grał swoje, na pohybel intencjom coppoli. coppola zresztą wspominał o tym w wywiadzie.
dalej, zwróć uwagę, że ambicją coppoli było wiernie odtworzyć text xiążki. czytałeś może tę xiążkę? bo ja tak i powiem ci, że za wesoła to ona nie jest. przypominam, że oryginalny tytuł filmu coppoli to Bram Stoker's Dracula, a nie Dracula i to też jest znamienne. rozpoczęło zresztą modę na tego typu tytuły - powstały rok później Mary Shelley's Frankenstein branagha z deniro niechaj posłuży nam za przykład. polskie tytuły tych filmów pomieszczone w oryginalnych tytułach nazwiska autorów tych xiążek zupełnie pomijały.
film coppoli rozpoczyna scena bitewna - wiek piętnasty, oto rumuński hrabia oddaje się swojemu ulubionemu zajęciu, czyli nabijaniu turków na pale. teraz, jak coppola inscenizuje tę batalię? otóż inscenizuje ją w konwencji teatrzyku cieni, z tekturowymi postaciami, na tle czerwonego nieba. takie coś z miejsca nasuwa brak powagi i mruganie do widza, ale to co się dzieje wewnątrz tego wysztucznionego świata dalekie jest od niepowagi. dlaczego? tu dochodzimy do sedna sprawy.
otóż zaryzykuję stwierdzenie, że to, co mamy za przymrużenie (trzeciego) oka w Brama Stokera Draculi coppoli nasuwa się wprawdzie samo przez ssię, ale nie tyle z uwagi na intencje coppoli, ile z uwagi na język filmowy jaki coppola stosuje. bowiem ambicją coppoli było nakręcenie filmu o drakuli w taki sposób, w jaki nakręciliby go ówcześnie współcześni. i to założenie właśnie mam za wprost genialne. coppola wykminił, że skoro xiążka stokera zrodzona została w tym samym mniej więcej czasie w jakim zrodzona została cinematografia, on zekranizuje ją tak, jakby zekranizowali ją cinematograficzni pionierzy pokroju meliesa. stąd właśnie sztuczność, operowa wzniosłość, przerysowanie i umowność, które z miejsca nasuwają intencjonalny kamp. ale diabeł nie tkwi w intencji, diabeł tkwi w formie. nie ma na przykład nic bardziej kampowego niż opera - nie dlatego, że intencje twórcy operowego są kampowe, tylko dlatego, że sam język opery - archaiczny, anachroniczny, nie przystający do współczesnej epoki - nasuwa taki punkt widzenia.
wszystkiemu winna jest forma.
Co do kwestii kampu, chyba nie dojdziemy do porozumienia - moim zdaniem Twoje twierdzenie, że „kicz to czysty kamp”, nie ma mocnego uzasadnienia, to dość arbitralne. W każdym razie jedyne co próbuję Ci udowodnić to, że jednak kicz nieświadomy i świadomy robi różnicę. Może i pierwszy ma dla Ciebie świeższy posmak, ale w kampie nie o świeżość chodzi.
Co do mojego „cwanego” opisu filmu Coppoli oraz zestawienia go przez Ciebie z opiniami krytycznofilmowych fachowców – cóż, przy całym szacunku dla ich dorobku, to chłodne przyjęcie nie jest pierwszym przypadkiem w dziejach krytyki (nie tylko filmowej), kiedy dopiero po latach jakieś dzieło zyskuje uznanie. Znalazłem rozmowę Z. Kałużynskiego i T. Raczka i oniemiałem.
Po pierwsze Kałużyński i Raczek żywo tam sobie dyskutują o zaawansowanym CGI, kiedy tymczasem w „Draculi” mamy do czynienia z czymś odwrotnym - ewidentnie mylą się obu panom efekty analogowe z komputerowymi, co jest lekko żenujące. Coppola z premedytacją odrzucił CGI i poszedł w analogowe efekty, bo chciał uzyskać zupełnie inny (faktycznie, jak piszesz, nieówczesny) wyraz plastyczny. Po drugie Kałużyński pomstuje na tę sztuczność, choć krótko po tym wspomina o tym, że jest ona „wysilona i miażdżąca”, ale nie zadaje sobie już nawet pytania: „Po co?” Nie, po prostu mu się to nie podoba i już, a w filmie brakuje wg niego „klimatu, sugestii, poezji”. Ok, każdy ma własny smak, ale ocena Kałużyńskiego (i wtórującego mu Raczka) wydaje mi się dziś bardziej dowodem na to, że nikt nie ma licencji na nieomylność. Zresztą Kałużyński zawsze miał tendencję do efektownych, czasem wręcz efekciarskich fraz. Wiec gdy pytasz czy ówcześni recenzenci aż tak się pomylili, odpowiadam (zgodnie z moim – być może omylnym – odczuciem): oczywiście. Nie są pierwsi i nie będą ostatni. Kto się nie myli, niech zresztą pierwszy rzuci kamieniem.
Co do aktorów - oczywiście praca z indywidualistami to nie harcerski biwak, a takie przedsięwzięcie jak „Dracula” nawet dla takiego wyjadacza jak Coppola nie musiało wyglądać jak spacerek. Ale ostatecznie to reżyser rządzi - on spina, przycina i decyduje o ostatecznym kształcie dzieła. I albo potrafi nadać mu artystyczną spójność albo nie. Wg mnie tu to działa, „Dracula” z całą swoją rażącą krytyków sztucznością (intencjonalną!) to dzieło wielkiej wyobraźni, plastyczny majstersztyk, w którym groteska nie odbiera wcale powagi tej historii. A śmieszkowanie, szarże i oczka puszczane przez Hopkinsa i Oldmana zwyczajnie tu pasują, a przy tym nie unieważniają samego dramatu postaci – wszak nawet w Szekspirowskich tragediach trafiamy na niewyrafinowane żarty w gminnym stylu.
Książkę znam, ale do deklaracji w stylu „wiernie odtworzyć tekst książki” lub pisania „o ekranizacji jej tak, jakby zekranizowali ją cinematograficzni pionierzy” odnoszę się z rezerwą, bo to jednak pewien skrót myślowy i branie tego zupełnie dosłownie jest trochę naiwne. Nie da się stworzyć dzieła sztuki zgodnie z duchem czasu w którym się nie żyje, to się może udać jedynie w owym określonym czasie i niejako przy okazji, mimowolnie. Coppola to wybitny twórca, wizja którą stworzył jest wielowarstwowa: ma oczywiście i znamiona hołdu dla dawnego kina i pełna jest innych licznych intertekstualnych odniesień (nie tylko do kina i literatury, ale i malarstwa), ale chyba nikt nie wątpi, że „Dracula” w takiej właśnie formie nigdy by nie powstał u zarania kinematografii. Co do samego „wiernego” odtwarzania treści książki - pewnie, ale co to w ogóle znaczy, tak konkretnie? Dracula to powieść epistolarna, a sensualne barokowe obrazy jakie Coppola tworzy inspirując się jej wiktoriańską z ducha treścią są jednak zbyt odważne jak na ówczesną obyczajowość i estetykę.
No i co do samej wierności - czy wg Ciebie styl i treść książki jest tak emocjonalnie rozbuchana jak wizualność filmu? I jak to „obiektywnie” zmierzyć? To przecież autorska interpretacja. Dla Ciebie wybór operowej stylistyki będzie jawnym zamierzonym anachronizmem, który sprawia, że myli nam się on z kampem. A dlaczego ten zamierzony „anachronizm” (bo to jednak „anachronizm” – przejaskrawiona stylizacja, nie anachronizm w sensie ścisłym) nie ma być kampem? Pomijam już sam fakt, że samo przełożenie owej operowej stylistyki na kino to jednak rzecz wymagająca wielkiej biegłości, taka translacja nie jest możliwa bez rozumienia ograniczeń technicznych i formalnych takiego zabiegu. Dla mnie jest kolejnym potwierdzeniem mistrzostwa, wytrychem świadomego twórcy, który szuka języka, przetwarza dawne formy, wyzyskuje je, bawi się nimi, nie boi sztuczności i „złego” smaku, wybiera kiczowatą przesadę, ale nad nią panuje. Jest więc też kampowy, choć z pewnością sam kamp nie jest dla niego celem samym w sobie, ale skutecznym środkiem do opowiedzenia historii Draculi na nowo (czy, jak wolisz, „staro”). W tym sensie zgadzam się – w kwestii sprzecznych odczytań - „wszystkiemu winna jest forma”, ale też dodam: co by o niej (formie) nie mówić, to widać, że Coppola nad nią w pełni panuje. I to go zasadniczo, wg mnie, odróżnia od Eggersa.
no ale nie możesz powiedzieć, że eggers nad formą nie panuje, bo warsztat eggersa też jest całkiem nawet spoko oraz dość mistrzowski. ja również nie jestem szalikowcem eggersa, ale na litość, nie róbmy z eggersa jakiegoś edka wooda. dobra, pęka mu budowla w kilku miejscach, są prześwity, jest nieszczelna, ale to jest estetycznie wciąż na bardzo wysokim poziomie jednak nakręcone, w expresji plastycznej wychuchane, wycacane, dopieszczone, tak dopieszczone, że aż przepieszczone. po prostu eggers cierpi na megarozdęcie, na hiperprzegięcie, na gigantpedanterię, na przeroznaindyczenie, na superprecyzyjność, a to - jak powszechnie wiadomo, czyli według bożego rozkazu - prowadzi do karykatury podobnej zdaniu, które właśnie podpercypowałeś.
jakkolwiek jestem pewien, że to, co mamy za jawny błąd u eggersa, nie byłoby błędem w uniwersie coppoli. nie wytykalibyśmy coppoli wąsika, nie nabijalibyśmy się z głosu wampira, prawda? a dlaczego? znowu, kwestia języka filmowego. patetycznego zacięcia, klimatu, tonacji. podczas gdy coppola wznosi katedrę z (powiedzmy) klocków lego, eggers wznosi ją z kamieni. jeden lepi z (powiedzmy) plasteliny, drugi lepi z gliny. a plastelina i klocki - jak powszechnie wiadomo, czyli według bożego rozkazu - ścinają wszelkie kanty i ostre krawędzie powagi. dlatego wszelkie zarzuty wobec coppoli - tu mam na myśli szanownych recenzentów - są jak bumerangi. najbardziej absurdalny zarzut na jaki trafiłem brzmiał jak następuje: coppola się autocenzuruje, celowo łagodzi brutalności, a nabijanych w butelkę i na pale turków nie pokazuje, ażeby przyoszczędzić na statystach. no, litości.
dzięxy za przytoczenie rozmowy ka i er - ja cytowałem nie tyle z ich rozmowy, ile z pewnej gazetowej kolumienki filmowej ukazującej się w pierwszej połowie lat dziewięćdziesiątych pod wszystko mówiącym kryptonimem PERŁY I KAMIENIE. rubryczka była jak bezpodstawnie mniemam dość pionierska - z uwagi na ograniczoną do minimum ilość liter stanowiła pierwowzór tego, co się obecnie dzieje tam powyżej, po prawej, w zakładce "opinie krytyków" - to jest textów, których objętość nie przekracza stu sześćdziesięciu znaków (długość esemesa). sporo tam było takich opinii całkiem zgoła kuriozalnych, pośród których moimi absolutnie ólóbionymi są te o Nagim Lunchu cronenberga. pozwól, że przytoczę jako ciekawostkę - choćby z uwagi na Queera, którego możemy już oglądać w kinach (szczerze polecam):
raczek: manieryczna wizja narkomana, z gadającą maszyną do pisania w roli głównej. męka!
(kamień)
kałużyński: literat-narkoman ma halucynacje. kolejna robota specjalisty od halucynacji filmowych, cronenberga, tym razem za zmniejszony budżet.
(też kamień)
co jeszcze?
z twojego textu wywnioskowałem, że mruganie oczkiem coppoli widzisz bardziej w samej historii, niż w sposobie jej opowiadania; w treści bardziej, niż w formie. dlatego posłużyłem się oryginałem - poważnym jak martwe niemowlę, oraz deklaracją coppoli o wiernym przywoływaniu ducha tego niemowlęcia. powiedzmy może tak - coppola opowiada dość poważną historię dość niepoważnymi środkami. tutaj się chyba wreszcie zgodzimy, prawda?;)
na koniec taka uwaga, bo my tu gadu gadu o coppoli (jasne, że się mizdrzy), o eggersie (mami, tumani, uwodzi), ale jeśli przystawimy jakościową matrycę filmu, którego oryginalność zasadza się na długim i bezmiernym, wyrozumowanym rozregulowywaniu wszystkich zmysłów poprzez ewokację języka kina, którego już nie ma - palemkę pierwszeństwa należy przyznać kinu guya maddina. dziełka takie jak My Winnipeg, The Saddest Music in the World czy Brand Upon The Brain w mojej opinii przewyższają wszystko, co nasze kochane kineczko wypluło w tej materii dotychmiast
(łącznie z kokieteryjnym kinem naszego francisa forda).
gorąco polecam, lojalnie uprzedzam, ale powinno ci się spodobać..
Wiem, skaczę po tym Eggersie trochę niesprawiedliwie, gość udowodnił już, że jest zdolny, ale to tak jest, apetyt rośnie w miarę jedzenia, wszystko mniej lub bardziej smacznie, a na deser zakalec.To rozczarowuje tym bardziej. No i co do samego „mistrzostwa” Eggersa to też nie jestem tak znowu przekonany (choć trzeba przyznać, że nawet uznani mistrzowie się potykają). Eggers jest na pewno bardzo zdolny, ma swój styl (wcześnie, co też bywa obciążeniem), ma też swoje tematy, swoje metody, ma już też niestety swoje manieryzmy. W „Wikingu” już mi to trochę przeszkadzało, przede wszystkim – idąc śladem Twoich rozpoznań — to jego hiperzadęcie (bo nie mam problemu z powagą), a w „Nosferatu” zupełnie mnie to wybiło. Ta groza była tak jakoś siłowo narzucana (niczym scena, gdy Hutter-Hoult, narobił w gacie już na dzieńdobry, na sam widok pohukującego Orloka), że zupełnie nie mogłem jej poczuć.
I oczywiście to, co razi u Eggersa nie raziłoby u Coppoli, a w zasadzie nie razi, bo jak słusznie podsumowałeś ten ostatni „opowiada dość poważną historię dość niepoważnymi środkami” – i tu już pełna zgoda. Ważna jest pewna konsekwencja, czasem przydaje się metoda, a fascynacja tematem i skrupulatność też bywa przydatna, ale widza ostatecznie interesuje efekt. U Coppoli jest dla mnie imponujący, u Eggersa kulejący. Nie będę się już jednak dalej rozwodził, bo zaczynam się powtarzać. A że strategia Coppoli działa choćby w konfrontacji z głosami krytycznych krytyków, cóż, to już ich problem, niech sobie radzą dziewczyny i chłopaki (bumerangizacja – bardzo trafne).
„Perły i kamienie” to był swego czasu ciekawy format, ale dziś takich skrótowców mamy na pęczki, a sensownie napisane recenzje są wypierane przez coraz bardziej rozszalałą biegunkę umysłową. Inna rzecz, że takie opinie jak te o „Nagim lunchu”, to kolejny kamyczek do ogródka nieomylności krytyków, nawet tych uznanych. Wybitny twórca jest zawsze o krok przed nimi.
No „Queera” idę, idę, choć znów z Guadagnino (jak z Eggersem) nie do końca mi po drodze, cenię z go za odwagę w realizacji swoich szaleństw, ale przeważnie jego są filmy są tak skupione na samym koncepcie, że na resztę (bohaterów, uczucia, ciekawą historię itd.) już mu nie starcza, wg mnie. No ale jak mu pykło z poksiążkowym „Call me by your name” tak może w „Queerze” Burroughs mu pomoże — in script we trust. Tobie, rozumiem, podeszło? Bo na Filmłebie krytyczne głowy przeważnie krytyczne słowa rzucają, ale to czasem dobry omen.
Guya Maddina i jego dziełka wrzucam sobie na listę, czuję się zaintrygowany, dzięki za polecajkę. Z dostępnością chyba średniawo? Trzeba ich szukać na alternaTywnych Platformach dystryBucji?
a tego to ja już ci nie powiem, bo nie wiem, ale wydaje mi się, że jednak na tych alternatywnych. na maxa wprawdzie wjechały niedawno jego Rumorsy, ale zaczynać maddina od Rumorsów to jak zaczynać eggersa od Wikinga a coppolę od Megalopolis.
bardzo mnie zaciekawiło twoje
"ale chyba nikt nie wątpi, że Dracula w takiej właśnie formie nigdy by nie powstał u zarania kinematografi".
owszem, nikt nie wątpi, ale też nie to było zamysłem coppoli.
różnica pomiędzy maddinem a coppolą jest taka: podczas gdy ten pierwszy stylizuje swój film na film z epoki, drugi nie tyle stylizuje, ile tworzy w oparciu o metody z tej epoki.
teraz, nie wiem jak powstawały filmy maddina, ale zgłębiałem dzisiaj temat coppoli i to jest wprost niebywałe ile on tam napakował rzeczy, ile iluzji, ile aluzji do tak zwanej złotej ery: do murnaua, do pabsta, do gance'a; do dreyera (Wampir), do cocteau (Piękna i Bestia), do capry (Gorzka Herbata Generała); basen jest z filmów z esther williams, szklana trumna jest z bajki o Królewnie Śnieżce i Siedmiu Krasnoludkach, krwawe łoże w kolorze czerwonym (pościel płacze hemoglobiną) to oczywista aluzja do menstruacyjnej sceny korytarzowej z Lśnienia kubricka i tak dalej, i tak dalej.. a jakby tego było mało: coppola przywołuje totalnie zbzikowanych twórców kina experymentalnego - stana brakhage'a, jordana belsona, hollisa framptona..
w filmie jest scena przechadzki hrabiego po ulicach, w świetle dnia - ta scena filmowana jest oryginalną, ręczną pathe kamerą z czasów kina niemego i wprost obłędnie to wygląda.
scena transfuzji krwi lucy stylizowana jest na ówczesną w oparciu o zdjęcia autentycznych transfuzji krwi z epoki (strzykawy, długie rureczki), takoż scena ceremonii zaślubin.
prawa fizyki zostają zawieszone w obecności hrabiego - cień hrabiego idzie w lewo, hrabia w prawo.
koncepty wizualne, fałszywe głębie, iluzje perspektywy, minimalizm..
coppoli wystarcza lampion i lina, aby stworzyć złudzenie, że bohaterka płynie na łodzi.
cofanie taśmy, miniatury, cienie, dymy, glass szoty..
to jest ciekawy efekt tak zwanej podwójnej expozycji uzyskiwany przez ludzi z epoki: że krajobraz maluje się na szybie, następnie kładzie się tę szybę bezpośrednio przed kamerą, a na dalszym planie wprowadza postać - dwa obrazy nałożone na siebie w oku kamery dają złudzenie, że bohater porusza się w jakimś wyobrażonym landszafcie.. dalej, rzeczy takie jak mapa, która odbija się na twarzy harkera siedzącego w przedziale, oko hrabiego wiszące na czerwonym niebie, błyskawice.. obecnie coś takiego uzyskuje się w procesie postprodukcji, zrazu kręci na bluboxie, tymczasem coppola uzyskiwał takie efekty bezpośrednio na planie, tak jak dawni mistrzowie.
cały film, niczym dobra kargulowa kasza skwarkami napoprzetykany jest takimi efektami, małymi efekcikami, tycimi klejnocikami, które zaświadczają o jego wielkości.
poza tym dość przyjemnie mi się z tobą kłóci.
Queer pdobał mi się oczywiście, acz schizofrenicznie - czyli tak pół na pół.
(druga połowa jest lepsza i bardziej w klimacie zamigotał-świat-tysiącem-barw wujaszka, ale może działa tak właśnie na zasadzie kontrastu z tą pierwszą, spokojną, celowo usypiającą)
w każdym razie jak będziesz chciał się jeszcze o coś pokłócić to właśnie dostałeś to, czego oczekuje każdy wampir - zaproszenie, by wszedł:)
To moje "ale chyba nikt nie wątpi, że Dracula w takiej właśnie formie nigdy by nie powstał u zarania kinematografii", odnosiło się do Twojego "(...) ambicją coppoli było nakręcenie filmu o drakuli w taki sposób, w jaki nakręciliby go ówcześnie współcześni. i to założenie właśnie mam za wprost genialne. coppola wykminił, że skoro xiążka stokera zrodzona została w tym samym mniej więcej czasie w jakim zrodzona została cinematografia, on zekranizuje ją tak, jakby zekranizowali ją cinematograficzni pionierzy pokroju meliesa (...)" - tak jak zgadzałem się tu co do tego, że użycie tradycyjnych przedkomputerowych trików było kluczowe, było drogą do osiągnięcia efektu plastycznego konkretnego oraz wizualnej patyny, tak chodziło bardziej mi o to, że niemożliwe jest odtworzenie samego języka filmowego pionierów kina, w sensie ścisłym (taki zabieg to zawsze pewna translacja), bo trwającej wiek ewolucji tego języka nie da się wymazać. Inne kino krążyło w krwiobiegu pierwszych twórców, a inne pulsowało już w żyłach Coppoli. A poza tym, nawet gdy stosował techniczne sztuczki, których sama mechanika nie uległa zmianie, to nawet je stosował także jednak trochę inaczej, bogatszy o to, co wydarzyło się w kinie pomiędzy świadomie wybierający z repertuaru środków wyrazu i możliwości technicznych, a nie kierowany tylko koniecznością. Ale tu chyba — stwierdzam po kolejnych doprecyzowaniach Twoich i moich myśli - nie ma sporu.
A wracając jeszcze do „Draculi” Coppoli i tego, o czym piszesz w kwestii tych szlachetnych technikaliów, powiem tylko: tak, oczywiście – to jest majstersztyk i kino zakochane w kinie (i jego historii), które tę fascynację przelewa skutecznie na widza. Praktycznie każda scena to perła, ciąg pieczołowicie skomponowanych wycyzelowanych obrazów. Czysta magia kina, to wytarte określenie tu jest jak najbardziej uzasadnione, bo to nie odwzorowywanie rzeczywistości, ale budowanie alternatywnej – stworzenie jej w oku patrzącego. Jak wnioskuję, dokument na ten temat tj. „In Camera: the naive visual effects of Bram Stoker's Dracula” (https://www.youtube.com/watch?v=bGBZucm_iWI) z pewnością znasz, ale podlinkowuję, bo może jakiś zbłąkany filmwebowy wędrowiec skorzysta, jeśli starczy mu deseperacji, by dotrzeć aż tu. W każdym razie z perspektywy czasu wspominane wcześniej Kałużyńsko-Raczkowe dywagacje o dziele Coppoli, brzmią absolutnie kuriozalnie i wręcz dyletancko, przy wszystkich zasługach obu postaci. Zresztą naprawdę nie wiem gdzie wtedy ówcześni krytycy mieli oczy, ale zdaje się, że dziś, po latach, en masse odzyskali wzrok.
Mnie ostatnio w ogóle jakoś ta stara analogowa trikowa twarz kina ciągnie ku sobie znów (bom na niej wyrósł) i zdecydowanie bardziej niż te jej młodsze i gładsze, ale przeważnie pozbawione charakteru, twarzyczki z CGI. Nie chcę biadolić, że "kiedyś to były czasy, dzisiaj nie ma czasów", ale kurczę, co tam się działo na tych obrazach. Tradycyjne, przedkomputerowe efekty specjalne stawiały o wiele więcej ograniczeń, ale w wykonaniu mistrzów tego fachu zapewniają jakiś inny, zazwyczaj nieosiągalny dziś, poziom sensualności i gęstości filmowych obrazów. Nie wspominając o kwestiach czysto estetycznych, które są zarazem determinowane technicznymi ograniczeniami — bo te kompozycje kadrów w "Draculi" tak niesamowicie przemyślane, wynikają też przecież z tego względu, że nic nie można było (tzn. w czasie kręcenia "Draculi" teoretycznie już można by było, ale nie chciano) dosztukować na komputerkach. Oczywiście "D" to nie jest jakiś typowy przeciętny przedstawiciel "analogów", to wirtuozerski pokaz i godny końca owej epoki jej łabędzi śpiew. Magia, panie, na ekranie, fetysz materii, a zarazem kult wyrafinowanego staromodnego prestidigitatorstwa, świat zintensyfikowany, stworzoną absolutną sztucznością.
Tak więc — jak widzisz — już mi się nawet w tym momencie amunicja skończyła, by się z Tobą kłócić, choć potwierdzam — ja też się dobrze bawiłem. Z zaproszenia chętnie skorzystam i uprzedzam zatem: będą kolejne zaczepki i pofilmowe rozróby.
Pozdro i do pokłócenia
no dobrze, nie będę kopał leżącego kałużyńskiego przecież, chociaż mu się też na pewno należy, ale pana tomasza to bym jednak troszeczkę pokopał.
podszczypał.
tak po kostkach, żeby mu się nic złego nie stało.
program pana tomasz jest oczywiście uroczy i ja prowadzącego też bardzo kocham i szanuję - ale głównie za to, co jest po tak zwanym gonżku, czyli w tak zwanej strefie premium.
powiedziałbym, że z pana tomasza jest kochany i dobry człowiek, bardzo dobry biznesmen, ale bardzo mierny krytyk czy dziennikarz filmowy.
na tym kończę. po więcej, wzorem pana tomasza, odsyłam do strefy premium - to jest na forum pana tomasza, gdzie temat zakontynuowałem specjalnie dla ciebie..
z partyjnym pozdrowieniem!
Czy można gdzieś przeczytać Twoje recenzje lub inne teksty @westernik?
/chyba, że pod pseudonimem tu na forum jesteś np. Łukaszem Kozakiem, to wtedy wybacz ;)/
mozna se przeczytac tu i tam a nawet siusiam na przyklad pod najnowszym filmem nie filmem sharmonizowanego kina nie kina harmonego korina pod wszystko mowiacym kryptonimem baby invasion albo pod jakims dziesiatkiem tysiecy innych a rownie wszystko mowiacych tytulow przewijajacych sie na tym najlepszym z portali w tej najlepszej z galaktyk dla uzytkownikow premium ktorych konta zostaly zarejestrowane wczoraj badz przedwczoraj mamy nawet specjalne znizki z brakiem polskich znakow oraz interpunkcji ale nie polecamy