Mam problem z Panem Kejnem, a w zasadzie z jego jednoznaczną oceną. Jak wielu widzów, z tego, co widzę.
Przede wszystkim oceniając go ciągle muszę sobie przypominać, że to film z 1941 roku i porównywać do innych produkcji z epoki. Jak o tym zapomnę, to mi zaraz ocena w dół leci. Ogromne wrażenie na przykład sprawia na mnie praca kamery, niektóre ujęcia są genialne, nowatorskie, wręcz rewolucyjne – ale jak na rok 1941, oczywiście. Nie wiem, czy ktoś podobne kadry tworzył przed Wellesem, ale po Wellesie i owszem, całkiem sporo. Gdybym więc w 41 poszedł do kina, to wyszedłbym z niego wstrząśnięty. Dzisiaj muszę sobie przypominać, że jestem wstrząśnięty. Powinienem być.
Widzę w filmie ponadto dużo niechlujstwa, zarówno w warstwie scenariuszowej, jak i w pracy na planie, przy montażu i zgrywaniu. Na przykład – kto słyszał, co mówił Kane umierając, skoro był sam w pustym pokoju? Albo – dlaczego Leland w domu starców wygląda jak Leland w młodości, tylko z wąsami? Nawet jedna zmarszczka mu nie przybyła, ani odrobiny energii nie stracił… Niektóre kwestie były w widoczny sposób dogrywane, dźwięki i słowa nie pasują do obrazu, no nieładnie…
Co to więc jest? Czy błysk geniuszu tak wielkiego, że można wybaczyć mu drobne potknięcia – jak olbrzymowi, który stawia milowe kroki w historii kina, a przy tym czasem rozdepcze mrówkę? Czy może to wcale nie geniusz, a szaleniec, który niechcący lub powodowany ignorancją nakręcił dzieło, o wyjątkowości którego był tak przekonany, że uważał za nie warte zachodu wygładzanie niedociągnięć? Wybitny umysł czy wybitny ignorant?