Formalnie wygląda jak późniejszy "Papierowy księżyc" tego reżysera (czarno-biały obraz, puste miasteczka i drogi na uboczu wielkiego świata), a jest gorsze pod każdym względem. Przede wszystkim, w "Ostatnim..." jest zbyt wielu bohaterów i nie wiadomo na kim się skupić w efekcie czego każdy jest zaskakująco płaski. W "Księżycu" było dwóch i było dobrze, widać było drogę jaką przebyli, z czym zaczynali i jak skończyli, rozwój relacji między nimi też był wyraźny. W "Seansie" jest z tym naprawdę biednie, a rozwój relacji między bohaterami ledwo istnieje. Tak to jest, jak się czyta, że film jest o dorastaniu, a na koniec nie wiem z czego wyrośli.
Jednak ten największy zawód związany z filmem jest taki jak w tytule - ostatni seans kinowy nie jest tu istotny. Mogli pójść gdziekolwiek, efekt byłby taki sam. A nawet jeśli to musiałoby być kino, mogli w nim puszczać cokolwiek, nawet porno. Po seansie wyszli, posłuchali jakiejś babki "Zamykamy, ludzie wolą telewizję". Ojej. Dziś zamykają telewizję, bo ludzie wolą Internet. Trochę trudno mi się w to zaangażować.
6/10
Ano to nie jest o kinie. Czy to znaczy, że problemem filmu może być jego tytuł? Gdyby nadawać mu tytuł adekwatny do treści to byłyby to "Ostatnie stracone złudzenia młodości". Bo o tym to jest. O dojrzewaniu. A w tytule podkreślone powinno być to pierwsze słowo: ostatni.
Jeśli lubisz filmy o kinie to ten sam facet zrobił jeszcze "Nickelodeon" (alias "Ktoś tu kręci"). Fajna lekcja historii kina.