Widziałem najnowszy, dziewiąty film Quentina Tarantino. Czy jest tak dobry jak jego zapowiedzi? Zapraszam do lektury poniższej recenzji.
Rok 1969. Trwa wojna w Wietnamie, lato miłości rozpoczęte w San Francisco trwa w najlepsze. W amerykańskich kinach "Sweet Charity" Boba Fossea jest najbardziej kasowym filmem roku. "Sugar, Sugar" grupy The Archies jest singlem numer 1 na prestiżowej liście magazynu Billboard. W amerykańskiej telewizji najpopularniejsze seriale to: "Rowan & Martin's Laugh-In", "Gunsmoke" oraz "Bonanza"
To całe wyliczenie nie jest tu bezcelowe.
Te wszystkie elementy mają znaczenie dla historii stworzonej przez Quentina Tarantino. Głównymi bohaterami są tu aktor telewizyjny Rick Dalton (Leonardo DiCaprio) oraz jego kaskader Cliff Booth (Brad Pitt). Rick reprezentuje wszystkich aktorów telewizyjnych z tamtych czasów. Bycie aktorem telewizyjnym w Hollywood nie miało w sobie nic z prestiżu. Po skończonym serialu i aktor się kończył. Telewizja wówczas nie dawała zbyt dużej szansy na skok w produkcje filmowa a dla aktora kinowego przejście do pracy dla telewizji było odbierane jako degradacja. Oczywiście były wyjątki od reguły. Steve McQueen zanim został tym Stevem McQueenem jakiego znamy pojawiał się w tzw. ogonie (czyli często w "i inni") lub w kinie klasy B typu "Blob" (dziś już kultowy) i udział w serial "Wanted Man" zwrócił uwagę Johna Sturgesa, który wziął go do roli w "Tak nie wielu" i od tego się zaczęło. Podobne losy miało jeszcze kilku aktorów : Charles Bronson, Lee Marvin czy Clint Eastwood. Tych nazwisk co wybily się na telewizji i zyskały status legend kina nie jest jednak zbyt wiele. Większość aktorów telewizyjnych pozostawała aktorami telewizyjnymi. Mimo czasem dużego talentu i charyzmy nie potrafili wystarczająco mocno rozepchnac się i zawalczyć o swoje miejsce na aktorskim panteonie sław czasem dlatego, że źle wybierali role w filmach . I takim właśnie przegranym jest Rick Dalton. Co z tego, że ciągle coś robi, ciągle gdzieś gra jak jego filmy poniosły porażkę a flagowy serial gdzie grał główną rolę miał kiepskie zakończenie. Dryfuje więc, czeka na uznanie, grywa w tym co się ciekawego pojawi a smutki zalewa gorzala. Jego przeciwieństwem jest jego kaskader Cliff Booth, to wyluzowany facet, dla niego nie ma znaczenia gdzie gra, ważne by była robota, by coś się działo. On widzi szklankę do połowy pełną. Gdy Rick dostaje propozycje grania we włoskim westernie, w tych parszywych "spaghetti westernach" to widzi w tym degradacje, zeslanie a Cliff wręcz przeciwnie. On to traktuje jako fajną zmianę klimatu i darmowa wycieczkę. I ich losy są główną osią fabuły. Sharon Tate, Steve McQueen czy Bruce Lee to tylko kolorowy element dla całej historii. Podobnie jak w "Bekartach wojny" wszystko co się dzieje na ekranie powinniśmy brać w duży nawias, musimy myśleć o stworzonej historii a nie o faktach. To nie jest film biograficzny co zresztą sam Tarantino w pewnym momencie dobitnie nam prezentuje. To jego świat, jego film, jego wizja. I chociaż finał będzie budzić spory to trzeba przyznać, że po raz kolejny jest to kawał dobrej roboty. Mankamenty? Pewne sceny mogłyby być krótsze w pierwszym akcie oraz jest zbyt dużo muzycznych przebojów wrzuconych tylko jako dekoracja dla jazdy auta po szosie. Nie mają te utwory takiego zastosowania dla fabuły jak miały te z "Pulp Fiction" niestety. Trochę jak z "Suicide Squad" wyszło, utwór wpada w utwór i nic poza brzeczeniem w tle nie przynosi. I Tarantino marnuje dobrych aktorów na drugim planie, nie pisząc dla nich jakichs dobrych ról. Pacino czy Russell grają dobrze ale jeśli ktoś liczy na to, że będą w tej historii mieli jakąś pamiętna scenę to się może rozczarować. Wszystko inne jest świetne. Leonardo perfekcyjny, Brad podobnie. Kostiumy, fryzury oraz scenografia to elementy pod branżowe nagrody. Montaż jest niezły. Ten film trzeba przeżyć i to najlepiej w IMAX by wyłapać wszystkie drobne niuanse co są w tle. Sporo tam tych elementów, które cieszą oko każdego konofila.
Ale to nie jest recenzja, tylko zrelacjonowanie tego, jak wyglądało życie zawodowe aktorów pod koniec lat sześćdziesiątych w USA.
Oj, rzeczywiście kogoś coś tu zabolało... Ale spokojnie, możesz leczyć kompleksy w bardziej elegancki sposób.
Po co tak się obruszasz? Napisałem tylko, że nazwałeś recenzją coś, co nią nie jest, a ty wyskakujesz z fochami jak jakaś mała dziewczynka. Tak ciężko jest zachować klasę, gdy ktoś (bez żadnej krytyki) zwraca uwagę na jakiś błąd?
Ale co ma do tego erudycja? Czy ja Ci zarzuciłem, że nie masz wiedzy, że teraz ode mnie oczekujesz popisów w tym zakresie? Mój post dotyczył czego innego, ale Ty, jak widać, nie potrafisz tego przełknąć i nadal oczekujesz, że ludzie będą Ci bić brawo, bo napisałeś o pracy amerykańskich aktorów w latach sześćdziesiątych.
2019 rok a ludzie nadal opierają się na polskiej rakowej Wikipedii. Czerpcie dalej wiedzę od ludzi bez wiedzy haha
recenzja w pierwszym zdaniu z twojej wiki definicji jest opisana jako "spis ludności"
więc o co masz pretensje?
Ja chylę czoło przed QT, który nie zrobił filmu o antybohaterach z bandy Mansona, o tym jakie mieli trudne dzieciństwo, jak zostali odrzuceni przez społeczeństwo, jak cierpieli odrzucenie i ostracyzm społeczny co może umniejszać ich morderstwa.
Nie widziałem w filmie oskarżeń tego właśnie społeczeństwa, że przyczyniło się do zbrodni.
Manson miał trudne dzieciństwo jako syn nastoletniej prostytutki i co z tego?
W filmie jest taka scena na ranchu Spahn Cliff wraca do samochodu i przechodzi wzdłuż szeregu tych młodych su*, które obrzucają Cliffa przekleństwami. I to jest prawidłowe pokazanie skąd się bierze banalność zła.
Wczoraj Pussycat wyzywa Ciebie od faszystowskich świń a dzisiaj z niewinną miną wbija nóż i chce Cię zabić.
Cieszę się, że QT pokazał właśnie taki portret tej komuszej bandy Mansona.