Mam pewien problem z tym filmem. Z jednej strony mamy znakomite kreacje ról aktorskich (Leonardo w jednej ze scen kręcenia westernu brzmi jak Clint Eastwood), fantastyczne ujęcie Hollywood końcówki lat 60', liczne nawiązania do wcześniejszych filmów Quentina. Z drugiej strony brakuje mi tu dojścia do jakiejś w miarę sensownej puenty. Bo jeśli nią ma być to, co zobaczyliśmy w domu Ricka, to szczerze powiedziawszy można ten film spokojnie potraktować tylko i wyłącznie jako "walentynkę" dla tamtych czasów poprzez takie reminiscencyjne ukazanie schyłku złotej ery Hollywood. Wydaje mi się, że zbiegnięcie się z czasem 50. rocznicy zabójstwa Sharon Tate, mogło być wykorzystane przez Quentina do lepszego wypromowania tego filmu, ponieważ postać grana przez Margot Robbie jest tu mało istotna, wręcz niepotrzebna. Rick Dalton summa summarum nie zaprzyjaźnił się z Polańskim, co miało w opisach do filmu pomóc jego gasnącej karierze itd, itd...Film dobry, jednak brakuje sensownej puenty.
Wydaje mi się, że właśnie postać Tate i jej takie a nie inne ukazanie miało symbolizować niewinność i beztroskę, oraz naiwność i próżność gwiazdeczek tamtego okresu. Jeżeli QT nie wysilił się aby oprzeć postacie Polańskiego, czy Bruce'a Lee na na faktach, to i postać Tate nie jest do końca wzorowana na bohaterce. Z drugiej strony takie jej ukazanie daje wyraźny kontrast dla "drugiej strony", biedy, smutku, pesymizmu którą reprezentuje Rodzina Mansona.