Wszystkim rozczarowanym polecam obejrzeć ten film po raz drugi . Jak dla mnie ten "pewnego razu w Hollywood" jest uosobieniem nostalgicznego pamiętnika reżysera. Tarantino tworzy film dla swojej mlodosci a nie mlodosci swoich fanow. Wychowanych w duchu lat 90 czy współczesnej kinematografii. Film ma oczywiście swoje wady i nie jest arcydziełem na miarę Czasu Apokalipsy czy Ojca Chrzestnego. Jednak chciałbym się skupić na plusach tego filmu, których niewątpliwie jest całkiem sporo. Po pierwsze dawno nie widziałem tak dobrej pracy kamery w filmie. Zdjęcia z lotu ptaka, sceny z samochodu, praca kamery 180 stopni sprawiają że można się poczuć jakby się tam było. Druga i dla mnie bardzo ważna rzeczą jest przedstawienie relacji rzeczywistość < film. Gdzie autor celowo wprowadza przeciagniete dialogi, długie sceny jazdy samochodem jak i przedstawienie calych myśli bohaterów filmu w formie retrospekcji. Następnie dostajemy wspaniałe sceny z filmów i seriali lat 50/60, z genialnymi aktorami i ciekawymi dialogami. Nasz entuzjazm w tym momencie wzrasta, po czym znowu opada, bo dostajemy nudny realizm życia codzinnego. Co do gry aktorskiej to nie ma chyba aktora który zagrał słabo w tym filmie. Nawet Margaret Robbie, która zachowuje się jak po dawce solidnego coachingu, ale czy taki nie był mit o Sharon Tate? Jako istoty optymistycznej życiowo, pełnej dobroci i otwartej na ludzi. Co do ostatniej sceny zaczynającej się w samolocie. Nie chcę spojlerować więc powiem jedno odbierajcie to jako groteska filmów lat 50 i 60 połączona z twórczością Tarantino. Narrator z seriali kryminalnych, tylko wpędził wszystkich w maliny. A film jako calosc chce nam powiedzieć że Hollywood jeszcze nie umarlo, że nie samym remakem żyje. PS. NIE wychodzcie od razu gdy się pojawią napisy końcowe.