pomnik z bajki, rzeźba z mitu, epitafium z celuloidu, baśniowy pean, anegdotyczna celebracja, starcie kinologicznej wistości fikcji z faktyczną wistością rzeczy, a wynik, wynik tej potyczki - ach, jakże jest niezwykły, magiczny, bajkowy, wyznawczy, uzupełniający, poniekąd reperujący, sławiący błogo wyższość jednej z tych wistości, wreszcie wymierzający sprawiedliwość na warunkach tejże triumfującej - będzie li tylko cudowną oczywistością, logiczną konsekwencją, wprawdzie łatwą do przewidzenia mniej więcej po godzinie (w konkrecie to walka z brucem lee nie pozostawia zbyt wielu złudzeń co do natury złudzenia z którym mamy do czynienia), ale to w żaden sposób nie przeszkadza w konkretnie wypasionej wyżerce na tej uczcie..
jak dla mnie to jest najlepszy tarantino od czasu Pulp Fiction, wreszcie coś nie tylko rozrywkowego, ale z ambicjami, ba, i to jakimi! żeby stworzyć coś bardziej rzeczywistego niż rzeczywistość - w tym jest dla mnie właśnie zawarta cała istota tego filmu, że realne postacie zaczynają funkcjonować w fikcyjnej rzeczywistości, a fikcyjne postaci włażą w rzeczywistość realną, że te granice są tu tak płynne, w końcu się okazuje że ich w ogóle nie ma, rozmywają się, blakną, jedno miesza się z drugim tworząc coś innego, jakiś trzeci umysł, wyższą jakość, nadrealny taniec. i nie mam tu na myśli tylko końcówki - ta jest jedynie zwieńczeniem, kropką nad i, truskawką na torcie - ale niemal cały film jest na tym nieustannym zacieraniu granic zbudowany. wystarczy wspomnieć np. te cudowne sceny kręcenia filmów, w których dicaprio co i rusz to wypada z roli, to z powrotem w nią wskakuje, a my jesteśmy jednocześnie wewnątrz filmu w którym on jako rick gra postać, jak i na zewnątrz, słyszymy komentarze reżysera z offu, jedna kamera wszystko to zdejmuje, nie ma tych skoków, przejść pomiędzy fikcją realną a fikcją w fikcji itp. ta jednoczesność, rozpuszczanie granic, cudowne! w tym sensie jest to dla mnie arcydzieło kina psychodelicznego nie mniejsze - za to na pewno mniej dosłowne - niż taki Climax noego czy Too Old To Die Young refna (akurat te trzy rzeczy, o postawie twórczej tak radykalnej i bezkompromisowej, uważam za najpiękniejsze, najbardziej te granice przesuwające, śmiałe i nowatorskie posunięcia, jakie się w roku ubiegłym w kinie w ogóle pojawiły).
w końcu jest to też jakaś koda, ale też jest jakaś prawidłowość w tym, że się u szczytu kariery cofa do tej mitycznej krainy dzieciństwa, że przypomnę np. Fanny I Aleksander - ostatni wielki film bergmana z tą obłędną sceną sprawiedliwości wymierzanej przez pastora, wszczepiania dziecku poczucia winy; albo Amarcord felliniego, gdzie już w tytule mamy to "a mio cordo - moje wspomnienie" (o ile mnie pamięć nie myli;), and so on, and so forth.. i Pewnego Razu to jest ten sam kaliber. np. jest tam sporo takich ujęć z pozycji żaby, zwłaszcza podczas jazdy samochodem pitta zdejmowanego kamerą z pozycji pasażera - co z jednej strony jest po prostu fajnym zabiegiem służącym do oglądania przesuwających się na murach plakatów, a z drugiej jest w tym też jakaś próba przywrócenia dziecięcego spojrzenia, magii, zachwytu, nadmuchania i zagęszczenia tego świata, który oglądany z tej perspektywy krasnoludka wydaje się większym niż jest w rzeczywistości. bigger than life jak głosi tytuł mojego ulubionego filmu raya..
a propos czasu - rick-cliff-sharon jako przeszłość-teraźniejszość-przy szłość - bez wchodzenia w szczegóły każda z tych postaci reprezentuje nieco inny stosunek do czasu, a więc i do życia, które to w czasie jest zanurzone.. rick to życie zanurzone w przeszłości, przebrzmiała gwiazda, która niczego już nie osiągnie; sharon to jest przyszłość, gwiazda wschodząca, być może ona dlatego jest taka słodka i żadna inna, bo po prostu ona jeszcze nie ma żadnej bazy, aby być głębszą, wszystko to jest niejako przed nią; w końcu cliff, który nie ma żadnej przyszłości, a przeszłości ma tyle, ile blizn na rękach, jest postacią totalnie zanurzoną w teraźniejszości - stąd te nudne jazdy po mieście, wałęsanie się, kontemplacja świata, dziwowanie się mu trochę jak u dziecka. a że doczesność i konieczność trwania to jest jednak sprawa nużąca - bo w ścieleniu łóżka nie ma nic efektownego, naprawianie anteny satelitarnej nie należy do zajęć szczególnie pasjonujących, codzienne przeżuwanie pokarmu jest nudne i mało frapujące, podobnie jak przyrządzanie psu puszki psiej karmy - no to i znużenie niektórych widzów ostatecznie dobrze o filmie świadczy.. A Brief History Of Time Made By Quentin Tarantino, taki tytuł roboczy..
że w filmie nie ma tych charakterystycznych dla quentina dialogów - to i dobrze, bo mi właśnie te przydługie monologi rozpisane na glosy, a obecne w każdej kolejnej produkcji po Pulp Fiction, trochę się już przejadały i zaczynały ciążyć. toteż jako powiew świeżego kinowego i przewietrzonego powietrza przyjąłem fakt, że szczęśliwie tutaj uniknięto zarówno ich, jak i zarzutu powtarzalności, który z pewnością by go spotkał, gdyby je nam tutaj po raz dwudziesty siódmy albo ósmy z kawałkiem zaserwował.. to jest po prostu zupełnie inszy film, zaś owa innszość bierze się z faktu, że nie jest on umieszczony tylko w rzeczywistości kina. bo jednak wszystkie bez wyjątku filmy quentina po Pulp Fiction były wyłącznie rozrywkową eksploracją rzeczywistości kina gatunkowego, czy to wojennego, czy to grindhausowego, blaxploitation, kung-fu, westernu czy ten ostatni zwanego whodunita (acz z pewnymi odnogami). nie miały tak zwanych ambicji, aby być czymś więcej ponad rozrywkową zabawą w obrębie istniejącego gatunku. atoli nie to zapowiadało Pulp Fiction, albo też, precyzyjniej, to te pierwsze 10 minut Wściekłych Psów, z których na dobrą sprawę całe Pulp Fiction wyrosło, wyważając drzwi do lat 90-tych, przez które przeszło wielu (choćby kevin smith, który na podobnych około-popularno-kulturowych dywagacjach zbudował swój głośny debiut, jak i całą późniejszą linię programową, a to zaledwie jedno nazwisko z całego wierzchołka góry lodowej). wszystko to są fakty znane i ograne, ale do czego ja zmierzam.. otóż ta nowa jakość, która stała u podstaw prologu z Wściekłych Psów i całego Pulp Fiction gdzieś się potem zawieruszyła. bo ona polegała na syntezie, to jest na połączeniu tak zwanego życia (teza - to te rozmówki o dupie marynie) z tak zwanym filmowym gatunkiem (antyteza - bo wepchnięte w gardła kinowych gangsterów), co dawało nową jakość dotychczas niespotykaną. otóż, nie można zrobić rewolucji, stworzyć nowej jakości, a potem cofnąć się do poziomu antytezy, a tak rozumiem właśnie późniejszą, bez mała dwudziestoletnią eksplorację kinowej rzeczywistości quentina. jeżeli więc gotów jestem, a jestem, wypisywać peany na cześć najnowszej produkcji quentina to tylko dlatego, że on sam podejmuje się dokończyć dzieła, które sam jeden był ponad dwadzieścia lat temu rozpoczął: z tezy (fakty autentyczne) i antytezy (fakty fikcyjne) po raz wtóry tworzy jakąś nową, trzecią jakość, co jest pewnym nowum, a jednocześnie zatoczeniem koła, dotarciem do punktu wyjścia i rozpoznaniem tego miejsca po raz pierwszy mówiąc słowami poety..
choć owszem, owszem, były takie próby, np. cronenberg w podobny sposób mięszał fakty autentyczne z życia williama s. burroughsa z fikcją przez niego samego wymyśloną w Nagim Lunchu, a i sam quentin poeksperymentował trochę przy drugiej wojnie światowej i wizerunkiem adolfa w swoich Bękartach, ale dopiero tu, w Pewnego Razu W Hollywood osiąga to wymiar właściwy, jakby najpełniejszy, wywracając wszystko na nice, w ramach dwóch widzialności będąc jednocześnie czymś konkretnym i alegorycznym oraz czymś ponadto. i właśnie o to "ponadto" mi chodzi. właśnie to "ponadto" jest w moim odczuciu jego największym osiągnięciem, a tego w produkcjach wczśniejszych, które może i tam mają jakieś bardziej rozbudowane postaci czy dopracowane dialogi - toczłowiek nie uświadczy. a zresztą tam, pal licho z dialogami! były, niech sobie będą, moda na dialogi to była w czasach, kiedy tych dialogów nie było, teraz na mieście insze są treście jak mawiał kolejny z poetów.. (gałczyński). z kolei wiek XXI będzie wiekiem psychodelii, jak mawiał jeszcze jeden.. (miłosz). skoro więc żyjemy w czasach, kiedy byle drab może powiedzieć "ni" do starszych, a każdy może napisać dobry dialog, należy wychodzić poza dialog, i to właśnie się tutaj tak pięknie, ładnie i udatnie udaje..