Ken Loach bardzo długo kazał czekać na swój kolejny film. To reżyser, który porusza najczulsze struny, opowiadając o dnie ludzkiej egzystencji bez kompromisów i bez koloryzowania. Po "Ja, Daniel Blake" czy "Nie ma nas w domu" zbierałem zęby z podłogi, a tutaj... widać tezę przewodnią już od samego początku. Tym razem w obrazie Loacha będzie miejsce na coś więcej niż cierpienie, pustkę, bezradność. I nakręcił to bardzo dobrze, bo nie opowiedział o ludzkiej solidarności w sposób jedynie chwytający za serce, wiele tu mocnych scen trudnych konfrontacji, piękne w swym smutku zderzenia ludzi pozbawionych tożsamości z różnych krajów i warstw społecznych, którzy dają sobie nawzajem nadzieję, swoją tożsamość próbują odzyskiwać. I może to rzeczywiście film, który mówi prawdę. Bo jeśli tak nie jest, tak być powinno - trochę wystylizowany obrazek, ale pokazujący, jacy powinniśmy dla siebie być. Tylko że Loach pokazywał dotychczas inną prawdę i to mi się bardziej podobało. A przecież tyle podobieństw - jak zawsze specyficznie dobrani z fizjonomią aktorzy, specyficzne miejsca, charakterystyczny język, dynamizm scen wygaszanych potem mrokiem. Cały znakomity warsztat poświęcony historii, w którą nie chce się uwierzyć. Zwłaszcza gdy uwierzyło się poprzednim filmom tego reżysera. Nie mam pojęcia, co myśleć o tym filmie, lecz obawiam się, że nie będę o nim myślał miesiącami jak przy poprzednich obrazach Loacha. Przesłodzony? Nie, solidnie zrealizowany i chyba dobrze przemyślany, ale jakoś rozczarowuje taki zwrot człowieka, który potrafił zgnieść widza. Teraz każe mu się tylko wzruszać.