Tytuł i nazwa wytwórni mówią wszystko: Tromaville zostaje zaatakowane przez zmutowane, zmartwychwstałe z grobu indiańskie kurczaki-zombie (tak, coś w ten deseń). Każdy, kto dorobku Tromy choćby liznął odrobinę, wie,czego mniej więcej można się spodziewać: będzie bezpardonowo i niesmacznie. Z reguły oznacza to humor gastryczny, ewentualnie dowcipy o masturbacji. Te są żenujące i wystawiają cierpliwość widza na poważną próbę. Twórcy mają jednak "przebłyski", w wyniku których dostaniemy także nieco zabawy. Bo gdy ekran nie spływa fekaliami lub spermą, potrafi być również zabawnie - duża część gagów czerpie wprost z tradycji czystego absurdu, który jest tu tyleż nonsensowny, co niepoprawny. Do tego dorzucić należy brawurowo wykonywane songi, których teksty są z reguły głupie do bólu, ale... błyskawicznie wpadają w ucho. No i porcja gore, która zadowoli najbardziej zajadłych maniaków flaków i posoki. Efekt finalny to bez wątpienia dzieło, z którego Lloyd Kaufman może być dumny: obrzydliwe, urągające ludzkiej inteligencji, chamskie, nie uznające żadnych świętości. Prawdziwe królestwo złego smaku, ale to akurat powiedzieć można o co drugiej produkcji Tromy. Ocena, koniec końców, to rodzaj średniej, którą pozwoliłem sobie "wyciągnąć". Do seansu nie wiem, czy wrócę, ale soundtrack póki co nie przestaje mi chodzić po głowie.