Film zaczyna się zabawną sceną, w której para młodych ludzi obściskuje się leżąc na trawniku. Nie są świadomi tego, że nie jest to zwykły trawnik, lecz przeklęty indiański cmentarz. Są zbyt zajęci sobą, by zauważyć, że mieszkający pod murawą umarli przyłożył rękę (i to nie jedną) do ich miłosnych igraszek. Nastrój psuje dopiero przyglądający się im odrażający typ z wielką siekierą. Uciekając w pośpiechu pozostawiają fragment bielizny, który staje się łupem nieznajomego. Nie dane jest mu jednak długo cieszyć się swoim trofeum, gdyż zostaje mu ono odebrane w sposób, godny umarlaków z "Martwicy mózgu".
Jak widać twórcy już przy wejściu serwują miłośnikom czarnych komedii i filmów gore rozbudzającą apetyt na więcej zakąskę. Niestety gdy przychodzi na danie główne okazuje się iż zamiast spodziewanych specjałów otrzymujemy wyłącznie mięso oddzielone mechanicznie z popkulturowych produkcji dla mało wymagających. Szybko się okazuje, iż jedyną apetyczną rzeczą (i to raczej tylko dla męskiej części widowni) są damskie piersi serwowane w sporych ilościach głównie w formie musicalowych przystawek...
Gore to wbrew pozorom tudny gatunek filmowy wytyczający cienką granicę między niesmacznością a brakiem smaku, absurdem a bezsensownością, zamierzonym kiczem a bezguściem, szaleństwem a zwykłą głupotą. Choć początkowo twórcy podążają tą ścieżką, szybko przestają zwracać uwagę na wytyczone szlaki czy bariery brnąc na przełaj niczym kursantka pewnej szkoły jazdy z Częstochowy. W efekcie powstał film dla dwóch grup ludzi: osób o wyjątkowo niewygórowanych wymaganiach oraz miłośników kobiecych piersi.