"Przymierze" (2023) w reżyserii Guya Ritchiego to jeden z najgorszych filmów "wojennych" i zapewne najlepszych pod względem postprodukcji i CGI w klasie "kino akcji" ostatnich lat, inaczej nazywane także "kinem bez treści". Niestety. Tym razem reżyser nie oferuje nic wielkiego (choć patrząc na filmografię, to i wcześniej było sucho)… poza paroma drewnianymi faktami na start i koniec podanymi z muzyką i panoramicznymi zdjęciami. Dalej jest już dosłownie tylko gorzej.
Za scenariusz odpowiedzialni są dwaj Panowie, znani z...niczego. Ivan Atkinson i Marn Davies. To słychać, ponieważ całość nie pobudza żadnych ośrodków w mózgu, poza przyjemnością z oglądania wybuchów i strzałów, które z czasem również przynudzają, bo ile można bić się z arabami. CGI w niektórych scenach przypomina to z Terminatora Genisys (2015), czyli ogromne i cudne stockowe płomienie, które (in the end) nie wywołują dziś żadnych znaczniejszych doznań.
Błąd kardynalny, brak jakiegokolwiek polotu. Film wojenny jest czysty jak łza, baza wojskowa od wewnątrz przypomina 25. piętro korporacji na Manhattanie w centrum NYC, a pola walk w żaden sposób nie są sprawdzane w ramach operacji wojskowej ani przez dowódców, ani wywiad, ani rozpoznanie. Cóż, realizmu tu nie doświadczymy. Ani kropli. Aktorzy w związku z tym także nie zaskakują, bo grają bardziej wyuczone role filmowe i ich aktorstwo najpewniej odzwierciedla sztuczność całego tego "dzieła". Do czasów "Szeregowca Ryana" (podałem jako przykład kina wojennego) Spielberga, ale też mniejszych jak "Byliśmy żołnierzami" i produkcji Gibsona to się ma nijak.
Zaskoczenie? To chwila, gdy patrzę na noty "recenzentów" i plakietkę "Filmweb Poleca", największe nieporozumienie roku. Stąd nie wyjąłem nic. No...może tę piosenkę z początku. Z pozdrowieniami.