początek świetny... mroczny klimat, dobre udzwiękowienie, zaburzenie chronologii, historia, która myślałem będzie znacząca i Eastwood podejmie ten trudny motyw... wszystko było super. Potem jednak już film mnie nie wciągnął. Jedyne co jeszcze mi się podobało to to, że Penn zabił Robbinsa.
Jest to film, nad którym się można zastanowić trochę bo pokazuje ludzkie wybory ale... musze przynać, że w ogóle o nim zapomniałem po obejrzeniu a to bardzo źle świadczy... myśle, że to był efekt tego, że nie było na ekranie Eastwooda... szkoda, że nie było dla niego roli w tym filmie, może inaczej by się go oglądało...
aha... i jeszcze jedna rzecz... aktorstwo niby było dobre bo Oscary itp ale jednak w ogóle mnie nie porwało...
NIE podobał mi się kategorycznie Laurence Fishbourne, nie wiem czemu ale po Matrixie ciężko mi się było przyzwyczaić do jego innej roli choć niekiedy widać było zapożyczenia z roli Morfeusza.
Inny aktor na NIE to Sean Penn a to z racji tego, że... dwa lata wcześniej zagrał kapitalnie w "21 gramach" i tam tylko naminacja a tu już musiał być Oscar... niestety tak to jest (patrz Russel Crowe, Tom Hanks) ale to zdecydowanie inny poziom, wydawało mi się jakby nie wczuł się w swą postać.
No i dochodzimy do największego dna aktorskiego w tym filmie... chodzi mi o kobiece role... no poprostu nominacja dla Marcii Gay Harden jest kpiną. No i Laura Linney był niesłychanie drewniana. Szkoda.. może poszły te nominacje z sympati dla Eastwooda? nie wiem.
Mile się zaskoczyłem rolą Tima Robbinsa, utył, posiwiał, "zmizerniał", psokonale wczuł się w tę postać i do tego Oscara nie mam najmniejszych zastrzezeń.
Cieszy natomiast fakt, że Clint nie dostał Oscra za reżyserię. Bo zdecydowanie "Za wszelką cenę" jest o 3 nieba lepsze. I mam nadzieje, że kolejny film Eastwooda będzie co najmniej zasługiwał na nominacje bo właśnie jak wielu twierdzi... "Eastwood jak wino, im starszy tym lepszy".
Ogólna ocena 7/10