Chłopak wchodzi do szkoły. Ale nie wiemy jakiej, nie widzimy jakiej. Ostrość jest skierowana tylko na niego, wszystko pozostałe jest tłem. Ważny jest tu on. Człowiek. I jego przyjaciele. Ale przez większość czasu nasz człowiek jest sam - chodzi po szkolnych korytarzach, ale te są jakby opustoszałe. Nie ma innych uczniów - czy nie są ważni? Czy ich po prostu nie zauważamy? Dlatego przyglądamy się każdej postaci po kolei, dokładnie, uważnie. Poznajemy jej zainteresowania, problemy, lęki. Reżyser poświęca każdemu osobny kawałek filmowego czasu. Bo to oni są ważni w tej historii. Ważne jest, żebyśmy ich nie przegapili. Tak jak kiedyś dyrektor szkoły przegapił Alexa.
Dlatego mijamy kolejne szkolne sale, anonimowych ludzi, których widzimy tylko przez ułamek sekundy i dostrzegamy, że coś tu jest nie tak. Że oglądamy właśnie zupełnie inny obraz amerykańskiej szkoły – nie ma tłumów, krzyków, śmiechów. Jest cicho. W spokojnym obrazie wyczuwamy niepokój. W każdym pojedynczym dźwięku fortepianu – grozę. Nieuchronność towarzyszy każdej sekundzie. Więc czekamy. Czekamy na coś, co wiemy, że musi się wydarzyć. Bo już kiedyś się stało. Bo wszyscy wiemy. Czekamy na pierwszy strzał, na to wielkie wydarzenie. Mocne. Szokujące. Ale umiera pierwszy człowiek i nic się nie zmienia. Umiera drugi człowiek. Cisza panująca w szkole tylko się pogłębia. Nikt nie krzyczy, nikt nie płacze – w tej masakrycznej scenie morderstw można odnaleźć jakiś paranoiczny spokój. Ciszę. Pustkę. Tak, jakby chwilami kamera rejestrowała więcej życia, niż śmierci. Widzimy uciekających przez okno, chłopca, który odnajduje swoje ojca, uratowanych ludzi wybiegających ze szkoły. Ale nie widzimy wielu zabitych. Słyszymy tylko strzały. Nie ma ciał na korytarzach. Plam krwi. Jest tylko ogromna przestrzeń. Gus Van Sant nie próbuje tłumaczyć morderców. Nie próbuje ich nawet oskarżać. Dlaczego? Dlaczego nie wykorzystał tak poruszającej historii – jakby się mogło wydawać – do końca? Dlaczego nie zszokował? Dlaczego tak mało tu tego realnego okrucieństwa? Odczuwalnej zbrodni? Ta cisza jest tą odpowiedzią.
Historia sama w sobie jest straszna, jest okrutna. Chyba czas przestać ją poznawać, a zacząć starać się zrozumieć. W buddyjskiej przypowieści trzech ślepców starało się wybadać jak naprawdę wygląda słoń. Przez dotyk. Jednemu ucho słonia przypominało liść kapusty, drugi uznał ogon słonia jako węża, natomiast ostatni ze ślepców nogę zwierzęcia przyrównał do pnia drzewa. Każdy z nich miał po części rację, ale miał też tylko kawałek tej wiedzy. I nie potrafił z tego kawałka stworzyć całości obrazu zwierzęcia. My też nie potrafimy wyjaśnić tego, co stało się w Columbine. Nasze pytania pozostają zawieszone w pustce jak to niebo kończące i rozpoczynające cały film.
Wszystkie elementy „Słonia” łączy jedno – ludzie. To oni są kluczem tej historii – przez nich poznajemy filmowy świat, szkolną przestrzeń, ich życie. I ich śmierć. Nathan umrze razem ze swoją dziewczyną w chłodni. Razem z kilogramami zwierzęcego mięsa. Jak zwierzęta. Zabity przez kogoś, kto przez tą krótką chwilę chciał panować nad życiem i śmiercią. Który nie zachowywał się jak człowiek, nie myślał jak człowiek, nie był człowiekiem. Pozornie. Bo oprócz tego mięsa, każdy z nas ma również dusze. Nikt nie wie, jaką miał Alex. I czy przypadkiem nie była tak pusta, jak te szkolne korytarze. Nie wiemy. Ale tak dużo nie wiemy. I bardzo często nie chcemy – film Van Santa stawia również inne pytanie niż to o sens zła - czy trzeba dopiero nakierować ostrość na danego człowieka, poświecić mu całą sekwencję i kadr, żebyśmy go dostrzegli?