Mówił on, że życie jest komedią, która oglądana z bliska staje się dramatem. Dokładnie tak jest w „Słomianym wdowcu” – miejsce akcji: Manhattan, żona z dzieckiem wyjeżdża, mąż zostaje sam na parę tygodni sam. Ma pracować, nie palić, nie pić i nie zdradzać. Jednak dzięki pomidorom zawrze znajomość ze swoją sąsiadką.
Śmieszne? Owszem, dialogi są pomysłowe (i jedna kosa w wykonaniu Monroe). Jednak pod tym płaszczykiem jest całkiem prawdziwy dramat dorosłego mężczyzny, który zaczyna wątpić w wierność swojej żony, swoją atrakcyjność, boi się, że ktoś go nakryje samego, boi się, że ktoś go nakryje z kimś. Wszystko w bardzo oryginalnej formie „strumienia świadomości” – mąż cały czas gada na głos do samego siebie, ilekroć zostanie sam (a czasami gada w obecności innych...).
Szczery i uroczy film. Nawet Marilyn Monroe tu idealnie pasuje.
7/10.
On: Przepraszam. Wiesz, jak to jest.
Ona: Wiem. Przecież nie mieszkamy na wyspie.
Moim skromnym zdaniem, Film ten pokazuje, że mężczyzna, zwłaszcza starszy potrzebuje indywidualności. Czasami potrzebny mu do tego doktor - psychiatra, a czasami.. nieco rzadziej wystarczy piękna Blondynka , która nie spojrzy na ciebie jak na zgrzybiałego kiedyś-homo-sapiens.
Każdy facet musi umieć wypowiedzieć swoje zdanie, wytłumaczyć stanowczo co mu sie nie podoba. To buduje jego poczucie wartości. Kobiety wbrew pozorom nie lubią "niańczyć" mężów.
Nie przesadzałabym z tym dramatem . Dramat to by był, gdyby Richard wdał się z Monroe w romans...