„Sapevano solo uccidere” zalicza się do nurtu spaghetti westernów ze scenariuszami pisanymi na kolanie lub też wymyślanymi szybciutko na planie. Ten film cierpi na zdecydowany nadmiar antagonistów. Jednego z nich poznajemy na początku i wydaje się, że będzie najważniejszym wrogiem. Zabija bowiem przyjaciela głównego bohatera, a nasz nieborak obiecuje się na nim zemścić. Jednak potem na scenę wkracza kolejny przeciwnik, który zaraz znika i już się nie pojawia na ekranie. Później pojawia się kolejny i następuje ta sama sytuacja. Może to przez to, że wspominany jest kilka razy tajemniczy Saguaro, który tak jak Keyser Soze z „Podejrzanych” pociąga za wszystkie sznurki i przez ponad godzinę widz nie zna, a przynajmniej nie powinien znać jego tożsamości.
Generalnie potrzeba nieco silnej woli, żeby to obejrzeć w całości. W tle pobrzękuje irytująca muzyka, a i strona techniczna pozostawia bardzo dużo do życzenia. Oczywiście na pierwszy rzut oka widać, że twórcy dysponowali malutkim budżetem, ale na pewno mogli to wszystko bardziej przemyśleć. Aktorzy są słabi, może z wyjątkiem Gordona Mitchella, który ma całkiem fajny epizod jako odziany na czarno rewolwerowiec. Historia wygląda tak jakby została sklejona z kilku różnych niedorobionych scenariuszy. Motywacje głównego bohatera są dosyć niezrozumiałe. Romansuje z dwiema babeczkami naraz i nie wiadomo czy się chce mścić za rodziców czy za zabitego przyjaciela. Jeden dobry pojedynek w środku filmu, a zakończenie marne. Jakoś dałem radę obejrzeć , także katastrofy nie ma, lecz odradzam nawet fanom gatunku.