Oglądając "Sirât", miałam wrażenie, że patrzę na kolejną piękną, lecz pustą pocztówkę – krajobrazy zachwycają, aktorzy wpatrują się w horyzont z miną pełną tajemnic, a muzyka sprawia, że naprawdę czuć pustynię. Tylko co z tego wynika? Film niby porusza wielkie tematy: samotność, poszukiwanie sensu, przemiana… Ale dla mnie to wszystko ginie pod warstwą niedopowiedzeń, milczenia i symboli, których nawet po seansie nie chce mi się już rozkładać na czynniki pierwsze.
Chwilami miałam poczucie, że reżyser bardziej dba o to, żeby każdy kadr nadawał się na wystawę fotografii niż o to, by opowiedzieć historię, którą można poczuć i zrozumieć bez zgadywanek.
Rozumiem, że takie kino ma swoich fanów, którzy docenią możliwość "interpretacji", ale ja wychodzę z seansu bardziej zmęczona niż zainspirowana. "Sirât" to dla mnie kolejny przykład filmu, który próbuje być ambitny, a ostatecznie zostawia widza z poczuciem, że czegoś nie zrozumiał – i wcale nie jestem pewna, czy jest tu co rozumieć.
sądzę, że tam nie ma nic do zrozumienia, lecisz porwana falą, bezwiednie, wprost w otchłań, jak bohaterowie, zabawa kinem? formą? czym to się różni, od chęci tańczenia przy wielkich głośnikach