W takim szerokim temacie jak filmy o więziennictwie powiedziano już chyba wszystko, przy czym już chyba nic nie przebije perełek Darabonta („Skazani na Shawshank”, „Zielona mila”), czy tych bardziej realistycznych, bardzo dobrych „Więzów krwi” Hackforda, czy „American History X”.
Trudno więc, by film wywołał większą euforię, tym bardziej, że jest zwyczajnie w świecie trywialny, wybitnie nieprawdopodobny i do bólu schematyczny. Oczywiście między najgorsze wrony trafił ten dobry, oczywiście musi krakać tak jak one, oczywiście poznaje bratnią duszę, która go wspiera (coś jak „Bunt” z Samuelem L. Jacksonem), oczywiście dobry przechodzi chwilowo na mroczną stronę, ale więzi rodzinne są na tyle silne, że jasna strona mocy bardzo szybko dopomina się o niego, a wszystko zmierza do kiepskiego zakończenia pełnego taniego pocieszenia.
Wiem, że film ten ma wielu zwolenników, ale trudno mi przełknąć te wszystkie banały i całą tą sztampę.
Całość, mimo wszystko, trzyma w miarę równy poziom dzięki charyzmatycznej postaci Kilmera (chłop przestał być przystojny i nie może już czarować buźką, to się skupił na aktorstwie…i bardzo dobrze) i całkiem nieźle oddanemu więziennemu klimatowi.
Można obejrzeć, ale na wstępie między bajki trzeba włożyć wyświechtane opowiastki o znakomitości tego obrazu.
Moja ocena - 5/10