Bondy Campbella i Forstera tryskały energią, świeżością, Bond Mendesa jest stary, zawraca z obranej ścieżki a to bardzo źle wróży... Film niezgrabny i nieporadny.
1.Czy kryzys wieku średniego? Jak dla mnie nie bardzo, raczej zaniedbanie formy, którą na dodatek pod koniec filmu Bond wyraźnie odzyskuje (lepiej biega, lepiej strzela itd.).
2.Co do teatru absurdów to się zgodzę (szczególnie Londyn, Silva nie mógł tego wszystkiego tak dokładnie co do sekundy zaplanować - akurat w tym dniu M będzie przesłuchiwana, akurat w tym czasie Q będzie badał jego laptopa, akurat w tym czasie będzie w kanałach kiedy przejedzie metro itd.).
3.Ale ograniczony powrót do gadżetów to świetny pomysł - spersonalizowany pistolet + parę bajerów w samochodzie (kuloodporne szyby + ew. jakaś broń typu kaem - wiem, że to jest akurat dość śmieszne, ale lubię ten motyw, a Mythbusters potwierdzili, że to wbrew pozorom ma sens, nic więcej) + komórka to wszystko, czego Bondowi potrzeba.
4.To już jest w zasadzie szczegół, zresztą nie wiadomo skąd tak naprawdę Silva swój śmigłowiec wytrzasnął.
5.Ta scena faktycznie jest mało "Bondowa" chociażby dlatego, że Bond by ściągnął posiłki i ukrył w okolicach Skyfall Lodge nie zastawiając pułapki samą przynętą jak ma to miejsce w filmie. Scena mimo wszystko ma swój urok i dość dobrze się ją ogląda (jest też bardzo ładnie nakręcona, podobnie jak większość Skyfall).
Koniec końców Skyfall mniej mi się podobał jako film sam w sobie, a bardziej nakręcił mnie na kontynuację ze względu na świetny epilog (nowy M, Monneypenny - rzeczy wracają do starego ładu).
UWAGA DUŻE SPOILERY!
Zgadzam się z AutoremAutorem i nie mam wątpliwości, że On zgadza się również ze mną. "Skyfall", to wręcz dramatyczny zawód. To fanaberia scenarzystów, którzy sporo zepsuli i teraz jak gdyby nic opuszczają całą serię niczym szczury uciekające z tonącego okrętu. Namieszali w negatywnym znaczeniu i uciekają gdzie pieprz rośnie! Bo w głębi duszy doskonale zdają sobie sprawę, że "Skyfall", to nie Bond z krwi i kości jakiego kochaliśmy obserwować np. w "Goldeneye" (najlepszym odcinku całej serii), lecz antyBond. Okropny starzec, alkoholik i narkoman (lekoman może stosowniejsze słowo), a na dodatek z niejasną przeszłością dotyczącą sfery seksualnej. Być może Bond, to skryty homoseksualista (a może jedynie biseksualista?). Mendes wysuwa aluzje okrywające hańbą postać Bonda. To było zbyteczne. Takie pomysły nie mogą być i nie są godne podziwu.
W "Skyfall" obecne są pewne elementy, które kochamy w Bondach: nareszcie powrócił humor (bo Bond dokonał zemsty, wyrzucił z siebie całe rzygi w "Quantum of Solace"), powrócił również przeciwnik w starym, dobrym stylu. Niestety na nic to się zdało, gdyż scenarzyści znów "wzbogacają" scenariusz irytującymi pomysłami: młodociany Q i czarnoskóra (sic!) panna Moneypenny. Konwencja po raz kolejny jest niedopracowana. Zawsze powtarzałem: zdecydować się w którą stronę chce się podążać. Twórcy Bonda wciąż próbują okaleczać jego duszę, ale zapominają kim kiedyś był 007. A był męskim macho nie do zdarcia, który nie udaje, że nie jest w stanie zrobić 5 pompek więcej. Który nie udaje, że tęskni za plackiem od mamy M. Dziś, to mięczak niepotrafiący celnie strzelać. To nie jest żadne pogłębienie portretu psychologicznego postaci Bonda, to czysta farsa.
Gadżety znów ograniczone do minimum - ok kupuję to, zwłaszcza po pamiętnym aż do dziś przesycie związanym z "Die Another Day". Ale ten Bond skaczący po waranie z Komodo - czyżby sentyment do zwierzątek z czasów Moore'a, krokodyli i rekinów? Craig z Moorem nie ma co się mierzyć, zawsze wypadnie w takiej konfrontacji dużo słabiej. I ten ohydny finał, opracowany chyba przez 14 letnie dziecko - "Kevin sam w domu". Bond sam w domu. A co z wyspą Silvy? Jego tajną kryjówką, miejscem wręcz wymarzonym na spektakularny finał, jak kiedyś w "Goldeneye"? Nic z tego. Niemyślący scenarzyści postanowili złożyć hołd Columbusowi i do tego jeszcze wmieszali w to wszystko staruszka Finney'a. A miał Silva wyspę na dramatyczny finał całej opowieści! Miał!
Po co w tym filmie zagrała piękna Bérénice Marlohe, skoro nie ma nic do zagrania? A wystarczyły retrospekcje ukazujące życie Sévérine w burdelu i Silvę, który ją "uwalnia" od tego ciężaru. Oczywiście to potwór, dzika bestia, więc biedna trafiła z deszczu pod rynnę. Bond również bez retrospekcji z dzieciństwa - skandal! Silva, też bez retrospekcji - nie zobaczymy jak odnosi sukcesy w MI6, a następnie zdradza M, a ta paskudnie mści się za to na nim. Te trzy retrospekcje połączyłyby lepiej kluczowe wątki tego filmu. Ożywiły cały spektakl. Dodałyby postaciom niezbędnej psychologicznej warstwy. Owszem może wówczas "Skyfall" trwałby aż 3 godziny, ale do licha warto było nakręcić takie sceny, bo one zagwarantowałyby wysoki poziom całego filmu. Fabuła od razu zrobiłaby się bardziej dramatyczna i frapująca.
Sceny akcji mają być normalne. Niech będą, ale dlaczego są tak nudno sfilmowane, dlaczego Mendes nie ma za grosz pomysłu? Campbell ("Goldeneye", "Casino Royale") ma to we krwi! U niego wszystko zawsze działa jak w zegarku. Jest adrenalina i napięcie. Tymczasem Mendes ma koparkę w prologu, ale nie umie kręcić scen akcji. Nie potrafi! Campbell potrafił, zdjęcia Phila Meheuxa w "Casino Royale" miały w sobie epicki oddech, brawurę, ciekawie zastosowaną kolorystykę i niebanalne rozwiązania (czarno-biały prolog). Deakins w "Skyfall" nie wytrzymuje porównania z Meheuxem z czasów "Casino Royale". Deakins jest jak uczniak, zaś Meheux to profesor. Mendes, Deakins, wracajcie do skromnych produkcji, a Bonda zostawcie mistrzom: Campbellowi i Meheuxowi.
I te rażące niedociągnięcia: atak Silvy na M podczas komisji śledczej. Terrorysta waha się - litości. Alec Trevelyan nie zawahałby się ani przez moment, zastrzeliłby M, starą jędzę, bezzwłocznie. Pah i babsztyla nie ma. Bo M w "Skyfall" jest starą prukwą. Tak fatalnie przedstawiła ją Dench. Modliłem się żeby M, wstrętne babsko, jak najszybciej zostało skasowane przez Silvę. Niestety dotrwała aż do finału. Powinna zginąć na przesłuchaniu tej komisji. Przy okazji, scenarzyści nawet nie napisali scen dotyczących pogrzebu M. Kolejne skandaliczne błędy scenariusza.
Tak więc już kończąc, gdyby nie humor i Bardem oraz mocno wyrażona krytyka pod adresem tajnych służb wywiadowczych, mielibyśmy najbardziej zachowawczego i przereklamowanego Bonda w całej historii. A tu potrzebna jest ekstrawagancja. Byle z głową jak w "Goldeneye", jednym z ostatnich rasowych bondów.
Nie ze wszystkim się zgadzam, ale...dziś (TVP1, godz. 20:20) leci "Goldeneye", a ja uwielbiam sobie powtarzać przyjemności:)
Pierce Brosnan mówi tu "Bond, James Bond" tak jak nikt wcześniej ani później. Z kolei Sean Bean tuż przed śmiercią: Za Anglię, James? I Bond naprawdę nie wie, co na to odpowiedzieć.
Plus sporo celnych spostrzeżeń wokół upadku bloku wschodniego i końca zimnej wojny
I jakże nietypowe kobiety: emancypantka Izabella Scorupco, sadomasochistka Famke Janssen i Judi Dench debiutująca jako M.
No i najlepszy prolog w historii serii spuentowany najlepszą piosenką do Bonda (a to dopiero
początek tego wspaniałego widowiska wirtuozersko zainscenizowanego przez Martina
Campbella i sfotografowanego przez Phila Meheuxa)
Zawsze warto:)
Od dawna mam "Goldeneye" na dvd, bo prywatnie to mój ulubiony odcinek z całej serii. Dialogi ostre jak brzytwa! Trevelyan - do dziś najbardziej niebezpieczny wróg Bonda, który dorównuje mu także przygotowaniem fizycznym. Famke Janssen: bezlitosna femme fatale, jak ona drapie tego admirała, jaki z niej kot nie znający litości! Miau. Gorąca krew i dopiero Bond w saunie nieco ją ostudził. No i Natalya - Scorupco: wygadana i wyzwolona :)
A co do wątków dramatycznych - scena na plaży, miażdży nerwy i serce: zasmucony Bond, bo musi zlikwidować swojego dawnego przyjaciela, który teraz jest po przeciwnej stronie barykady. Scena stanowi zapowiedź kierunku jaki Campbell obierze kręcąc "Casino Royale".
"Pierce Brosnan mówi tu "Bond, James Bond" tak jak nikt wcześniej ani później."
I jakie ma wejście do kasyna! Gdy zasiada do stołu - niesamowicie przystojny, elegancki, wyrafinowany. To macho. To James Bond z krwi i kości! I ma owłosioną klatę w tradycji Connery'ego. Przy Brosnanie, Craig to budowlaniec, który uciekł z fabryki azbestu.
w jednym masz rację,że Goldeneye jest w czołówce najlepszych Bondów,poźniej sukcesywnie poprzeczka się obniżała mimo,że Brosnan idealnie pasował do tej roli(miał wszystko co powinien posiadać,człowiek orkiestra idealny)ale niestety z każdym kolejnym odcinkiem wpadał w coraz większą farsę a dopełnieniem była mnogość gadżetów,ktoś powie ale przecież taki właśnie jest Bond od zarania czasów!Tak ale ile można pokazywać faceta,który nie ma żadnych słabości.Brosnan...zawsze elegancki,szarmancki,bez słabości,kocha,porzuca bez skrupułów,facet na wiecznych wakacjach,ok można akceptować ale o takiej postaci nie myślę w kategoriach poważny...Przeciez te wszystkie Bondy od zarania czasów zalatywały mimo wszystko pewnym komizmem niezamierzonym,mimo,że tą postać darzę sentymentem nie traktowałem jej na poważnie(w kategoriach filmowych).No i wreszcie nowy odtwórca,czyli Craig budowlaniec,który uciekł z fabryki azbestu,zawsze zimne spojrzenie,zawsze napięty,zwarty,gotowy jakby do skoku,ciało jak z granitu,prawdziwa maszyna do zabijania a mimo wszystko z pewnymi ułomnościami(głównie za sprawą Skyfall)ale przez to bardziej prawdziwy,naturalny a nie jak jakis hologram.Włąśnie takiej postaci ja kibicuję bardziej.Nowy Bond to zwrot o 180 stopni to samo co zrobił Nolan z Batmanem.Wcześniejsze Batmany jak i Bondy były robione trochę z przymrużeniem oka....
Więcej niż w jednym mam rację, ale żeby mieć taką rację jaką ja mam lub AutorAutor, to niestety trzeba zjeść chleb z niejednego filmowego pieca. Ty jesz zaledwie czerstwe bułki, a amator Tomucho Ci wtóruje.
To fascynujące! A z czym jesz chleb? Z serem, jajkiem, a może z szynką? Czekamy z niecierpliwością na odpowiedź.
Ogolić łeb Craigowi na łyso i niech w następnym "Bondzie" zagra Araba z maczetą. Bo na Bonda się nie nadaje.
Poza nim także Lazenby, Moore, Niven, Dalton, Brosnan, Nelson. Żaden jednak nie był tak bardzo nietrafiony, jak właśnie Craig.
Widzę że męczy ciebie wiele traum ! z każdym dniem i z każdym postem stajesz się coraz bardziej żałosny !
A ja jestem zdania że Skyfall to majstersztyk kamerzystów, scenarzystów i montażystów, których kumulacja wyobraźni i umiejętności osiągnęła wysoki poziom kinowy. Niesamowite ujęcia szybkich akcji, prawdziwość, realność i naturalność to plusy tej części. Film ogląda się rewelacyjnie, z zachwytem, z fascynacją i z zapartym tchem. Rewelacyjna część z niesłychanie przewrotnym zakończeniem.
A wszyscy malkontenci chcą po raz kolejny bondów z pod znaku Brosnana,ile można no ile można powielać te same schematy....
myślę , że wszyscy mają głęboko gdzieś moje zakopanie , ale film i tak był beznadziejny
Mam nadzieję że to błoto pochłonie ciebie i więcej nie wrócisz tutaj i nie będziesz wypisywał tych swoich żenujących wypocin !
no myślę , że niedługo zamienię się w błotne monstrum :D ..... co nie zmienia faktu że film nadal beznadziejny !!
Mnie ten Bond rozczarował do bólu tym,że scenarzyści osiągnęli poziom autorów scenariuszy do polskich telenowel. Irytuje mnie do granic możliwości i wałkowana po raz n-ty postać genialnego przestępcy potrafiącego na kilka lat naprzód przewidzieć co wydarzy się w danej chwili i jak zachowają się jego przeciwnicy. Wygląda to jakby scenariusz był pisany od tyłu i jak czegoś brakuje to wkleja się jakąś bzdurę. Jestem, byłem i będę fanem starego Bonda. Filmów sensacyjnych kręci się setki a Bond jest jedyny i niepowtarzalny. Brakuje gadżetów, humoru a la Roger Moore, Martini wstrząśniętego, nie mieszanego czy gadżetów Q. Jedyną jaskółką była piosenka (po ostatnich wpadkach)no i może wskrzeszenie Moneypenny. I nie przekonuje mnie argument,że kino sensacyjne poszło do przodu po nakręceniu Bourne'a. To nie ta liga.
"Irytuje mnie do granic możliwości i wałkowana po raz n-ty postać genialnego przestępcy potrafiącego na kilka lat naprzód przewidzieć co wydarzy się w danej chwili i jak zachowają się jego przeciwnicy. Wygląda to jakby scenariusz był pisany od tyłu i jak czegoś brakuje to wkleja się jakąś bzdurę."
Aha, a w jakich Bondach było inczej? Sam sobie zaprzeczasz, niby ma być niepowtarzalny ale jednak ma być powtarzalny.
Akurat ten miał dużo humoru a gadżety zostaly zredukowane celowo, bo to był odcinek jubileuszowy i nawiązano w nim do poprzednich serii ale w humorystyczny sposób.
I dzięki bogu, że brakuje komiksu a la Roger Moore czy Brosnan. To byłoby totalnie niestrawne.
No i Craig, który jest BOSKI.
Myslę,że nie do końca zrozumiałe(a)s moj post. Pisząc o genialnych przestepcach nie miałem na mysli bohaterów poprzednich odcinków np Blofelda. Oni byli niby genialni ale traktowani z przymrużeniem oka. Ja mialem na mysli geniuszy zbrodni nie związanych z serią a do ktorych niestety nawiązali scenarzysci Skyfall. Bo Bond, począwszy od Connery'ego, to twardziel ale i playboy, kwitujący smierć przeciwnika tekstem a la angielski humor. Może Craig jest i boski ale ja nie oceniam Bondów po urodzie. Mój post zmierzał min do tego,że Bond już nie jest bondowski a stał się bohaterem filmu sensacyjnego jakich kręci się dziesiątki. Bo Bond jest jak monarchia brytyjska...jest brytyjskim dobrem narodowym i jej znakiem firmowym.
Nie zgadzam się, uważam, że Craig wciąż pozostał bondowski, choć już w inny, lepszy sposób, nie jest komiksowy ale nadal jest twardzielem, kobiety na niego lecą a on nawet o nie specjalnie nie zabiega, nadal ma świetne teksty i riposty ale jest bardziej "ludzki" i bardzo dobrze.
Klęską było "Quantum of Solace". Tam Bond jest zapijaczonym żulem, a film jest momentami tak nieporadny, że miałem wrażenie, jakby Forster koniecznie chciał wcisnąć do niego jak najwięcej akcji. A może nie miał pomysłu na niektóre sceny? To nic, bo wtedy zawsze można coś wysadzić, a po pięciu minutach widz i tak nie będzie wiedział, o co w ogóle chodziło.
I ten czarny charakter. O zgrozo, to najgorszy przeciwnik Bonda jakiego można było wymyślić. Nieudolny anemik. Greene? jak można tak nazwać przeciwnika Bonda? To już mogli pójść na całość i nazwać go John Smith.
Sam Mendes zrobił chyba najlepszą rzecz udając, że takie coś jak "Quantum of Solace" nigdy nie miało miejsca. I dobrze, bo nie bez powodu odeszli od Bondów Brosnana i zmienili koncepcję, żeby teraz do niej wracać.
Widzę że też chorujesz na tą samą chorobę zwaną "Pan bond musi być zawsze ogolony, wyperfumowany, dobrze ubrany i trzeźwy :(
Nie musi, nie napisałem tak. Przecież napisałem, że podobał mi się "Skyfall". Czy tam Bond był odpicowanym gogusiem? W "Casino Royale" podobnie. Ale w "Quantum of Solace" poszli moim zdaniem za daleko. Craig to mój ulubiony Bond (chociaż nie widziałem nigdy tego z Lazenbym).
Poza tym ten film ma więcej problemów. Poprzedni i następny film mieli Mikkelsena i Bardema, z których każdy miał swój styl. I tacy powinni być łotrzy w Bondach, tak było zresztą od Dr No. A Almaric to taki zwykły zbir, niczym się nie wyróżnia. To człowiek, o jakich czasem słyszy się w wiadomościach. Przeciwnicy Bonda zawsze byli trochę groteskowi i jakby oderwani od rzeczywistości.
Chodziło mi QoS i "Klęską było "Quantum of Solace". Tam Bond jest zapijaczonym żulem".
Który poruszał się tam jak torpeda. W Skyfall to stary cap, rusza się jak mucha w smole, słabo biega, słabo się bije. W ogóle cienias. Ne rozpoznałem Bonda z QoS i CR, a to przecież ledwie kilka lat... Wolę już zapijaczonego żula (którym w QoS nie jest) niż emeryta.