fajnie, ale wsobnie. ciężko o wspólne pole wzruszeń ogólnie, a i w szczególe nie mniej, od czołówki po tyłówkę.
zaraz po czołówce ben stiller zapytuje sam siebie - po co ja to właściwie kręcę - i ja też nie wiem. potem pokazuje marynarkę ojca, fajnie. potem pokazuje fotografię matki, też fajnie. potem zwołuje familię, wysuwa skrzynię, otwiera, po czym się zaczyna, wszystko i rzecz wszelka, świętych obcowanie, ale nie dla widza.
wielki krok dla rodziny stillera, niewielki dla kina.
mój problem z podobnymi produkcjami jest taki, że przeważnie nie mają one głębszego przełożenia na inny, mniej prywatny, bardziej sentymentalny także dla widza wymiar. nie ma dla mnie na przykład niczego bardziej nużącego i psychicznie wyczerpującego, niż słuchanie cudzego snu - tymczasem ten film ma coś z tego. zmusza do wycieńczającego wręcz wsłuchiwanie się w sny, które śni ktoś inny - ani my, ani nikt z naszych bliskich.
wprawdzie jest podkładka, a właściwie to dwie:
po pierwsze, ben stiller jest znany i ceniony - czyli fani stillera potencjalnie znajdą tu coś dla siebie, podobnie jak na przykład fani martina scorsese znajdą coś dla siebie w jego Italianamerican, nudnej opowiastce o rodzicach.
po drugie pierwsze, rodzice stillera pracowali w rozrywce - czyli fani stillera und meary też znajdą tu coś dla siebie, podobnie jak na przykład fani jayne mansfield znajdą coś dla siebie w Mojej Matce Jayne, a fani jane birkin w Jane według Charlotty, tożsamych opowiastkach o zaklętych na strychach, w przykurzonych kuferkach, tajemnicach matek swoich córek.
tylko co, kiedy się nie jest ani fanem stillera, ani fanem popisów scenicznych powyższego państwa?
sentymenty w gotowości, ale nie oblepisz, małe narcystyczne szczęścia i smuteczki uderzają w niebyt.