Strefa to quasi-dokumentalny zapis z życia Rudolfa Hössa w czasie jego komendantury w KL Auschwitz. Obserwujemy zbrodniarza i jego rodzinę z perspektywy ich codzienności. Höss załatwia "urzędowe sprawy", żona pielęgnuje ogród, urządza przyjęcia i dba o komfort dzieci. Sielankę zakłócają dymy z kominów za murem, odgłosy pracujących nieustannie krematoriów i wycie zagazowywanych ludzi. Obozu w ogóle nie widać – o tragedii Żydów zaświadczają dźwięki. Do domostwa Hössów docierają one z pewnego oddalenia i my widzowie również je tak słyszymy. Rodzina pozostaje w bezpośrednim sąsiedztwie z piekłem – tak jednak, że może je ignorować. Całość byłaby pewnie przejmująca, gdyby przedstawiono ją w napięciu dramaturgicznym. Tymczasem widz został zredukowany do oka kamery śledzącej monotonne czynności bohaterów. Zabieg ten miał na celu ukazać (z naturalistyczną mocą) prawdę o banalności zła. Po co jednak czynić to po raz kolejny? Prawda ta jest przecież od dawna znana, a temat eksploatowany w sztuce co najmniej od kilku dekad. Sam eksperyment z afabularnością i kontrastem między widzialną idyllą a niewidzialnym koszmarem nie wydaje mi się szczególnie nowatorski. W efekcie tego eksperymentu widz jest spektaklem nie tyle wstrząśnięty, ile znudzony i zobojętniały.
Ja byłam wstrząśnięta. Jeszcze nigdy nie zostało pokazane tak przejmująco, jak świat zła jest blisko "normalnego życia". Czasami tym złem jest tragedia dziecka dziejąca się u sąsiadów, której nie chcemy dostrzec.
Być może jest to po części nowatorski film, ale tylko w sensie formalnym. Teza, jaką ukazuje (moim zdaniem w sposób monotonny, nużący) jest znana co najmniej od czasów "Eichmanna w Jerozolimie", czyli grubo ponad pół wieku. Tzw. banalność zła objawiająca się m.in. w wizerunku zbrodniarza jako troskliwego ojca, dobrego męża i sprawnego urzędnika to rzecz dawno stwierdzona i przeanalizowana. Glazer wyważa tu otwarte drzwi. Ale oczywiście szanuję Pani wrażenia i odbiór filmu.