Metaforyczność obrazu to za mało. Twórcy zdają się obawiać, by być dosłownym. Rozumiem ideę: zderzenie spokoju egzystencji w willi z tragedią ludzi za oddzielającymi ją murami. Tyle, że ta tragedia jest ledwie słyszalna i prawie niewidoczna. Jakiś tam dym, jakieś płomienie, jakiś tam cichy krzyk, jakieś odległe szczekanie psa, krzyki... Uwagę zwraca porządek w domu i urzędniczą dokładność głównego bohatera. Jednak komendant zostawił po sobie wspomnienia, które kazano mu spisać w więzieniu krakowskim. I były one bardzo dosłowne i szczere i należało z nich skorzystać. Nie pokazano tego, co w nich opisał, w czym brał udział. Nie pokazano psychopatycznych zachowań syna (o czym wiadomo). A co najważniejsze... film powinien nawiązywać do współczesności, bo ona pokazuje, że o ile metody dziś odeszły przeklęte, to charaktery ludzi w wielu przypadkach się nie zmieniły. Wystarczy komuś uwięzionemu w pułapce perfekcjonizmu dać wyższe w hierarchii stanowisko, by z kolegi stał się oprawcą. Widownia z kina nie wychodziła wstrząśnięta, a powinna. Nic tak nie wstrząsa jak świadomość, że historia się powtarza.