To jest „totalnie po***ane”, ale absolutnie nie w dobrym tych słów znaczeniu. W scenariuszu (nagroda w Cannes niestety nie jest już żadnym wyznacznikiem) nic się siebie nie trzyma. Twórcy wprowadzają rzeczy, które nie mają sensu, ale akurat są im na rękę do popychania fabuły. To brak szacunku dla inteligencji widza. W dodatku film jest na siłę wydłużony. Te same ujęcia używane są po 15 razy np. na obraz, palmy, kamerę itd. To samo z dialogami. Ile razy musimy usłyszeć „Chcesz być swoją lepszą wersją?” i zobaczyć karteczkę „Oni cię pokochają”, żeby zrozumieć, że bohaterka nie akceptuje siebie? Ile razy musimy zobaczyć billboard z zapowiedzią show sylwestrowego, żeby domyślić się, że to nie wypali? Ostatnie pół godziny jest tak przesadzone, że przestaje zupełnie robić wrażenie i prędzej bawi niż straszy. Szkoda, że twórcy nie zostawiają nawet odrobiny przestrzeni na wyobraźnię widza. Sam temat zgubnego dążenia do perfekcji i samotności został już przemielony w kinie, a dużo ciekawiej podeszły do niego takie filmy jak: „Chora na siebie”, „Coralina” czy „Sweat”. Kwintesencją braku kreatywności u twórców „Substancji” było użycie muzyki z „Odysei Kosmicznej”. Już w „Barbie” to było o jeden raz za dużo. Ostatnia kwestia to najbardziej stereotypowi bohaterowie na świecie: niedowartościowana Elisabeth, próżna Sue, chciwy Harvey, napalony sąsiad itd. Można by rzec, same postawy godne naśladowania.