Nie będę streszczał całego filmu, skupie się na końcówce która moim zdaniem jest grande finale całej tej kompozycji. Główna bohaterka, mając dosyć swojej fałszywej osobowości, maski, tuż przed sylwestrem w którym chce uczestniczyć wbrew sobie, doznaje załamania nerwowego doczłapuję się na główną scenę, mijając po drodzę techników, którzy nie są świadomi co ma za chwilę się wydarzyć i widzą ją jako "normalną" piękną Sue. Wychodząc na scenę zrzuca tą maskę i pokazuje swoje prawdziwe oblicze. Zaprogramowane, pozbawione swojego prawdziwego ja widownia - społeczeństwo, widzi ją jako potwora. Możemy się tylko domyślać monologu który serwuje ogłupionej tępej masie ludzi zgromadzonej na tym jakże pustym i nie mającym sensu wydarzeniu które obrosło do rangi wielkiej światowej imprezy. Ze sceny krzyczy "it's me"!! Taka właśnie jestem i mam w dupie że widzicie mnie jako potwora. Na koniec wybucha na kawałki, jej integralność załamuje się do końca. Jednak z tego wybuchu wyłania się esencja która dociera do gwiazdy okraszonej jej imieniem, oznaczając spełnienie i osiągnięcie swojego prawdziwego ja, swojej życiowej misji, stania się sobą. Całe życie Elizabeth/Sue stało pod znakiem fałszu scenicznego, który na koniec pod wpływem załamania nerwowego doprowadza do jej transcendencji. Stawiam że Elizabeth skończyła wiodąc spokojne życie gdzieś na uboczu społeczeństwa z dala od kamer i czerpiąca zadowolenie z prostego życia które zaczęła wieść.
Genialna interpretacja i jakże optymistyczna dla bohaterki. Ja właśnie cały czas staram się „rozkminić” scenę w której „rozgwiazda” Elizabeth rozpływa się na swojej Hollywoodzkiej Gwieździe ale również odbieram to jako ostateczny triumf bohaterki.
Też myślę, że to jej triumf, rozpływa się i sięga swojej gwiazdy na niebie, a ten mop zmywający jej resztki z jej fałszywej gwiazdy na chodniku, znowu przedstawia społeczeństwo, które szybko zapomniało o jej grande finale i zapamięta ja tylko jako Elizabeth, którą nigdy nie była.