Andrew nie miał nigdy talentu do reżyserii. Raz na jakiś czas udawało mu się jednak coś tam przyzwoitego sklecić. To nie jest niestety ten przypadek. Film "Szlachetna rasa" nie ma w ogóle przemyślanej stawki. Początkowo jest to kino drogi z dwiema kobietami typu "fish out of water" ale w pewnym momencie reżyser zmienił zdanie. Cała historia osiada na mieliznach gdy te kobiety trafiają w pewne miejsce a postać Stewarta zanika w historii. W ogóle chemia między aktorami była żadna, bo i bohaterowie byli kwadratowo napisani. Ciężko jest dotrwać do końca. Trudno uwierzyć, że po "Majorze Dundee" takim produkcjom jak "Szlachetna rasa" dawano zielone światło, to było passe już wtedy. Film z charakteru wygląda jakby był z początku lat 40 a nie z drugiej połowy lat 60 ale to nie był akurat odosobniony przypadek. Efekt niezrozumienia czasów w jakich się żyło i widowni, był obecny wśród wiekowych właścicieli wytwórni. Takim filmem jak "Szlachetna rasa" próbowano wmówić widowni, że przemiany kulturalno-obyczajowe nie istnieją i wszystko jest po staremu. Nie było.