Jakoś po spagetti westernach nie mogę powiedzieć by był to dobry film. Dawno temu go oglądałem i stwierdziłem, że to gniot, zwłaszcza za te marne efekty z "dziurami", za DiCaprio który jeszcze ewoluował w swoim repertuarze a obok niego płaczące niewiasty. Nie przemówił do mnie a ocenę ma zaskakująco wysoką. Nie wiem czemu. Z perspektywy czasu, starsze produkje pozbawione marnych komputerowych przeróbek z 95 roku są o wiele lepsze, realistyczniejsze, no i oczywiście przebijają ten film grą aktorską (akurat nie mowa tutaj o spagetti westernach, chociaż... można polemizować). Nie wiem czemu się jarać tak boską sharon. Nie pamiętam, żeby kobiety w tamtych czasach miały nawet czelność by podskakiwać do kogoś z giwerą, a co dopiero robić z siebie wielką kowbojkę. Musiałbym obejrzeć ten film jeszcze raz. Pamiętam jednak, że miałem coś do surrealistycznego Hackmana w tym filmie, nie przypominam sobie. Chyba chodziło o jego dziwny talent w wyciąganiu broni i strzelaniu,(pamiętam, że było do przewidzenia, że wygra bo inaczej film nie mógłby się toczyć dalej) a także waleniu głupich ripost.
Rzadko kiedy nie jestem w stanie obejrzeć filmu w całości, ale tutaj odpadłem po 20 minutach. Ludzie z wymalowanymi ryjami, indianin obrażający białych w ich knajpie, koleś z talią asów i laska rewolwerowiec. Klimat jak z komiksów Marvela. Razi mnie to jak landary w legginsach. Zdecydowanie obraza dla gatunku. Porównywanie tego gniotu do Leone, to jak porównywać W11 z Ekstradycją.
Właśnie zauważyłem, że maczali w tym palce Japońce. Czyżby przerysowane charaktery to taki ukłon w ich stronę?