Niektórzy twierdzą, że jest to film o tolerancji. Według mnie w ogóle o niej nie jest, a przynajmniej nie w dzisiejszym znaczeniu tego słowa.
Żyją sobie autochtoni spokojnie, przybywa nowy - imigrant. Jest inny - ma inny kolor skóry, należy do innej kultury, wyznaje inne wartości, inną religię. Jest ciekawy tubylców, a oni jego. Zbliża się do nich coraz bardziej, robi rzeczy nowe dla siebie w imię nowej znajomości. W końcu zdobywa zaufanie społeczności, asymiluje się na tyle, że poślubia kobietę, mającą co prawda takie samo pochodzenie jak on, ale wychowaną w różniącej się znacznie społeczności.
Pobratymcy zasymilowanego imigranta dowiadują się o jego czynach. Może wyrzec się nowego życia i próbować częściowo się zrehabilitować, jednak nawet i wtedy jego los nie jest w dobrym stanie. Nigdy już nie zmaże z siebie tej hańby. Natomiast jeśli nie zechce prostować swoich czynów, zasługuje nawet na śmierć. Niezależnie od tego, jakim człowiekiem był wcześniej.
I kto tu jest "tym złym"? Czy wam to czegoś nie przypomina? "Historia magistra vitae est". Czy muszę mówić, gdzie teraz żyją Indianie i jak to życie wygląda?