Jako 20 letni odbiorca, pierwszy raz w życiu zostałem zaskoczony przez koncepcję filmu i brakuje mi słów, żeby go opisać. Abstrahując od wspaniałych zdjęć Edelmana i dźwięku, który sprawia, że przenoszę się do miejsc wraz z bohaterami i z perspektywy mojego łóżka, marzę o tym, aby znaleźć się tam gdzie oni, który uderza nas od samego początku. Pierwszy monolog Jandy jest dla mnie niezrozumiały, ale z czasem zaczynam rozumieć. Wszystko w tym filmie gra mi idealnie. To, że miłość życia Pani Krystyny ginie w czasie kręcenia filmu nadaje coś niesamowitego, a sposób w jaki został oddany hołd zmarłemu przez duet Janda- Wajda jest najlepszą nobilitacją. Temat śmierci jest tu wielowymiarowy : oprócz osobistej opowieści Jandy o szybkiej śmierci męża, ich relacji i opisu wydarzeń od wyroku do ostatnich wdechów ukochanego, na płaszczyźnie filmowej to doktor dowiaduje się o rychłej, ciężkiej śmierci żony, a Marta jest tą umierającą. Marta żyje też z piętnem śmierci dwóch ukochanych synów, czyli z tym z czym w czasie kręcenia zmagała się Krystyna Janda, mając świadomość, że jej umiłowany odejdzie w krótkim czasie. 3 wymiar filmu, czyli sceny kiedy mam pokazane sceny z planu, filmu, który oglądamy, ale też jakby to był film ( masło maślane, ale nie wiem jak to ująć) unaoczniają nam osobistą walkę Jandy z życiową tragedią. Film spaja też finalna, niespodziewana i szybka śmierć poznanego chłopaka, który może utożsamiać zmarłych synów filmowej Jandy czy męża realnej Jandy.
Potężnie osobista opowieść Jandy w monologach została podparta filmową opowieścią, która dodaje emocji, artyzmu, erudycji tematyce śmierci, która czeka każdego, nadchodzi z nienacka i przychodzi szybko. Dużo refleksji i ciężka głowa po seansie. Czy warto znajdywać miłość życia, jeśli możemy tak cierpieć?