Brudny i zepsuty Nowy Jork. Walczący o przetrwanie artysta Arthur Malcolm (Bo Brundin) traci oko w trakcie nieudanego rabunku. Ten mroczny incydent ("Moje oczy! Moje oczy!") staje się zarzewiem jego obsesji na punkcie gałek ocznych. Arthur wpada w morderczy szał i zaczyna atakować kobiety zabijając je i wyjmując im gałki oczne za pomocą łyżeczki.
Ja akurat lubię "The Headless Eyes" Kenta Batemana, gdyż ten proto-slasher/serial killer movie odznacza się cudownym klimatem miejskiego zepsucia. Z jednej strony horror Batemana to kawał niskobudżetowej eksploatacyjnej obskury, z drugiej to film nieco eksperymentalny, surrealistyczny, celujący w art-house. Można potraktować "The Headless Eyes" jako przesyconą aurą miejskiego rozkładu kapsułę czasową, w której dominuje bieda, obsesja, zwyrodnienie i poczucie beznadziei.
Sceny morderstw pomimo amatorskiego wykonania są dosyć krwawe i posępne. Film jest nierówny, schizofreniczny, raczej kiepsko zmontowany i zagrany, ze znikomą dawką dialogów. W zasadzie to zlepek gore i brudnej, niekiedy nieco odrealnionej atmosfery. Finał w rzeźni wśród wiszących tuczników zdecydowanie do zapamiętania. W zasadzie "The Headless Eyes" mogę tylko polecić wielbicielom kina grindhouse exploitation. Ja się w trakcie seansu specjalnie nie męczyłem, choć wiadomo np. "Maniac", "The Driller Killer", "Combat Shock" czy "Don't Go in the House" wypadają lepiej. Czas trwania: 77 minut.
Szwedzki aktor Bo Brundin całkiem niezły w roli obsesyjnego artysty-mordercy. Podobała mi się także psychodeliczna ścieżka dźwiękowa.