Dzięki udanym "Ladykillers" (7/10), przezabawnemu "Big Lebowski" (9+/10) oraz kultowemu "Fargo" (8/10) bracia Coen stali się jednymi z bardziej obserwowanych przeze mnie reżyserów. "No Country..." tylko potwierdza słuszność tej decyzji, ponieważ jest jedną z lepszych produkcji nakręconych w XXI wieku! Sam scenariusz, jak to u braci Coen, jest raczej prosty, aczkolwiek to nie on przesądza o genialności tego obrazu, tylko jego mistrzowskie wykonanie. Sceny zabójstw to majstersztyk, podobnie jak dialogi, pościg czy chociażby anty-hollywoodzka scena ostatecznej strzelaniny (a raczej jej brak). Każda scena jest tu rewelacyjnie wyreżyserowana, obraziłbym się, gdyby ten obraz nie dostał Oscara za reżyserię (choć szkoda też trochę Andersona i jego "Aż poleje się krew"). Tutaj też nie można nie wspomnieć o zdjęciach. Roger Deakins przyzwyczaił nas do mistrzowskich ujęć (patrz "Jarhead"), tutaj możemy popodziwiać widoki teksańskiej prerii czyli coś co mały Faustus bardzo lubi :P Może się również podobać cisza, która czai się przez całą projekcję. Pierwsze nuty muzyki pojawiają się dopiero przy... napisach =D Trzeba też wspomnieć o świetnej obsadzie, bracia Coen zawsze mieli nosa do aktorów i tutaj udowadniają to z 200% skutkiem. Tommy Lee Jones przyzwyczaił nas do wysokiego poziomu aktorstwa, choć może też irytować fakt, że to już jego któraś z kolei rola teksańskiego szeryfa. Josh Brolin jest naprawdę zajebisty, jego postać zapada w pamięć i bardzo mnie ciekawi, jak wypadnie w roli Georga Busha w "W." (choć smuci mnie osoba reżysera, który ostatnio tworzy same crapy). Za to genialny jest Javier Bardem! W "Drżącym ciele" Almodovara nie pokazał swego geniuszu, natomiast tutaj jest nie do podrobienia. Niezwykle charyzmatyczny, z obłąkaniem w oczach - Javier, uwielbiam Cię za tę rolę! :D Obok Jokera jeden z najciekawszych psychopatycznych zabójców ostatnich lat w kinie. Aż mnie ciekawi jak sobie poradził w "Vicky Cristina Barcelona" Allena (w Polsce dopiero w maju :/ ). Oscary przyznane bezbłędnie, bracia Coen udowodnili po raz wtóry swą potęgę. Czekam z niecierpliwością na październikową premierę w Polsce "Burn After Reading" (u nas pięknie przetłumaczone na... "Tajne przez poufne" -,- ). Chętnie przeczytam literacki pierwowzór. 9-/10 + do ulubionych
Zgadzam się w 100%. Coenowie w najwyższej formie. Myślałam, że w dzisiejszej dobie nie robi się już doskonałych filmów, ale po obejrzeniu "No country..." musiałam zweryfikować poglądy. Ten film jest jak poezja. Jest wymagający, ale poczytuję to za wyjątkową zaletę, absolutnie nie wadę.
Cisza w tym filmie jest wprost urzekająca. Pozwala skupić się na dźwiękach ukazanej rzeczywistości, przez co staje się ona bliższa widzowi, bardziej żywa i mająca znaczenie.
Zgadzam się: "sceny zabójstw to majstersztyk". Zadbano o realizm w każdym calu. Idealnie oddana dynamika strzałów, adekwatne "zniszczenia". Dzieło sztuki.
Dialogi: nic dodać, nic ująć. Kocham texański akcent, a w wykonaniu T.L. Jonesa to już zupełna magia. Surowość i dystans, a jednocześnie nuta ironii. Dla mnie T.L.Jones jako Bell to szeryf idealny. Nie mogę sobie wyobrazić nikogo innego w tej roli. Jest w nim odciśnięta surowość realiów pogranicza meksykańsko- amerykańskiego i jednocześnie siła wynikająca z olbrzymiego doświadczenia.
Brolin jako Moss sprawdził się w 100%. Nic dodać, nic ująć.
No i na koniec - perełka - J.Bardem. jako Chigurh. Nieludzki w tym, co zrobił z tą rolą. Nadzwyczajny. Nie da się zapomnieć. W żadnym calu.
10/10 - bez dwóch zdań.