... ale nie filmem, a ocenami.
Zacząć trzeba od tego, że film mnie zaczarował, uwiódł i całkowicie podbił serce, z miejsca stając w czołówce ulubionych filmów. Jeszcze nigdy, powtarzam: nigdy, nie oglądałem końcówki kilka razy z rzędu i jeszcze nigdy żaden film nie wywołał u mnie tyle refleksji.
Przede wszystkim chciałbym ostrzec wszystkich, którzy oczekują od filmu, aby był mainstreamowy i jasno wtapiał się w kategorie, jakie ostatnio są w kinematografi popularne - jasne przesłanie, jasny sens, jasna akcja, jasny bohater, że TO NIE JEST FILM DLA NICH.
Z prostego powodu. Arcydzieło braci Coen "To nie jest kraj dla starych ludzi" posiada: niejednoznaczne przesłanie, trudny do zrozumienia sens, dokładną, dopracowaną, pełną napięcia, lecz bez tysiąca wybuchów akcję, oraz, co najważniejsze: niejednoznacznych bohaterów.
Długo by wymieniać zalety filmu i długo by tłumaczyć tym, którzy go nie zrozumieli, o co tak naprawdę chodzi. Wydaje mi się, że osoby, które niezbyt zainteresowane są współczesnym kinem i wymagają od filmu właśnie owej "mainstreamowości" mają pełne prawo do nazwania filmu "kiepskim".
Osobiście uważam jednak, że zupełnie tak nie jest. Według mnie "To nie jest kraj dla starych ludzi" to bez wątpienia współczesne arcydzieło, zachwycające każdym detalem, każdym dialogiem, scenografią, fabułą, humorem i akcją.
Wiecie co?
Miałem sen. Tak, I've a dream, bla bla, mówię pompatycznie, ha ha. Nieważne.
Miałem sen, w którym wszyscy ludzie potrafili wysuwać inteligentne, wyniosłe wnioski z filmu i wszyscy widzowie oczekiwali w kinie nie tylko rozrywki dla oczu, ale również dla umysłu. I doceniali filmy, które trafiają do odbiorcy nie tylko poprzez zmysły, ale również przez duszę. Tak...
A później się obudziłem.
Ja niestety filmu nie zrozumiałem (mówię bez ironii). Mnie po prostu bardzo mocno nudził i ciężko mi było usiedzieć przed nim. Może przez ten fakt nie wyłapałem z niego wszystkich tych detali i smaczków, jednak wydaje mi się, że tego typu recenzje jak Twoja można przypisać do większości filmów i ciężko będzie kwestionować ich prawdziwość. Dla przykładu: "Slumdog: Milioner z ulicy" również dostał pełno oskarów, jednak ten film uważam za totalną ramotę i zrozumiałem go doskonale, bo jest tak naiwnie dziecięcy, że trzeba być upośledzonym umysłowo, żeby nie przewidzieć od razu jak się skończy, a przekaz można zawrzeć w paru prostych zdaniach, bo wszystko jest czarno na białym ("Wszystko, co dotychczas robiłeś ma sens i implikuje teraźniejszość i przyszłość", "dobro zawsze zwycięża", "miłość jest najważniejsza" i "zazwyczaj najbardziej niedoceniany okazuje się najlepszy").
Piękno jest relatywne. Można się o tym łatwo przekonać oglądając wszelkiego sortu obrazy. To, co kiedyś uchodziło za beznadziejne i znalazło się w Salonie Odrzuconych (na przykład: "Śniadanie na trawie"), nagle okazało się posiadać niesamowite walory artystyczne. W dodatku jest teraz warte miliony dolarów i to chyba nie tylko ze względu na kontekst historyczny.
Kazimierz Malewicz namalował obraz zatytułowany "czarny kwadrat na białym tle" i jest to zarazem opis jego zawartości. Zrobienie takiego czegoś zajęłoby mi w photoshopie pięć minut. Fenomen obrazu polega na tym, że jest do niego dorobiona cała ideologia, która znalazła sobie uznanie u krytyków. Otóż kwadrat to symbol ludzkiej twórczości, bo nigdzie w naturze nie występuje nic o kształcie kwadratu, więc dzieło jest alegorią supremacji ludzkości nad otaczającą go przyrodą.
Paradoksalnie nawet rzeczy brzydkie mogą być piękne. To tzw. "turpizm". O ile na pierwszy rzut myśli wydaje się to zboczeniem, to o dziwo złapałem się, że czasami tego typu walory artystyczne do mnie trafiają, a wydaje mi się, że jestem zupełnie normalny. Mam na myśli na przykład teledysk Cradle of Filth - "No time to cry", który jest w moim mniemaniu genialny, chociaż grające w nim aktorki, no i sam black metal są "brzydkie".
Ogólnie uważam, że kino powinno być rozrywką, a jeśli nawet już ma zawierać w sobie jakieś głębokie treści - to niech to chociaż robi w jakiejś w miarę przystępnej formie, bo przecież tutaj osnowa jest tak mdła, że coś strasznego. Gorsze są tylko filmy Akiro Kurosawy.
Wiem, że po tym, co napisałem prawdopodobnie pójdę pod pręgierz i wszyscy mają mnie za idiotę i obrazoburcę, jednak nie dbam aż tak o mój wizerunek. Zwłaszcza, że byłby on lepszy, gdybym obłudnie napisał: "Masz rację, film jest genialny, jednak nie każdy potrafi go zrozumieć" (tak, jakbym chciał zasugerować, że sam się do tej grupy, co go rozumieją zaliczam i jestem ponad motłochem).
Cóż... spróbuję obejrzeć ten film jeszcze raz za jakieś pięć lat (teraz mam dwadzieścia jeden) - może wraz z rozwojem mojego umysłu dostrzegę w nim coś niezwykłego.
__
Pozdrawiam.
Oczywiście, masz rację, że piękno jest relatywne i możnaby w sumie napisać podobną do mojej recenzję każdemu filmowi.
Sęk w tym, że należy rozróżnić to, co należy do tak zwanej "roboty filmowej" od tego, co możnaby nazwać "grywalnością", ale oczywiście grywalnością nie jest, no bo niby w jaki sposób ingerować w film. Chodzi o pewną satysfakcję, o tę rozrywkę, jaką daje nam film.
Otóż zauważyłem ostatnio, że właśnie ta rozrywka jest ściśle powiazana z aspektem pierwszym, czyli robotą filmową.
Zgodzisz się ze mną, jeśli powiem, że film, który jest dobrze zrobiony, chociażby miał kiepską fabułę, będzie dało się oglądać. Oczywiście nie zawsze musi to być dzieło, który odcisnie na widzu niezatarte piętno, nie musi go oczarować, ale wystarczy, że "dobrze płynie", że jest całkiem nieźle wykonane. Przykładem owego ścisłego połączenia roboty filmowej i satysfakcji jest na przykład "Avatar" Jamesa Camerona.
Zauważyłeś, jak ludzie się ślinią na jego widok. Nie robili by tego, gdyby film ten nie był efektem wielu lat pracy, a więc nie był efektem idealnego dopracowania roboty filmowej.
Świeci się tak jak trzeba, więc jest dobry.
I tu dochodzimy do konkluzji: do dwóch wymienionych wyżej aspektów dochodzi coś bardzo ważnego, ale również bardzo często pomijanego w wielu recenzjach i ocenach. Mianowicie dochodzi "oddziaływanie".
Oczywiście chodzi o oddziaływanie filmu na potencjalnym odbiorcy.
I tu również możemy wymienić dwa rodzaje oddziaływania:
a) poprzez rozrywkę
b) poprzez przesłane
Punkt a tak naprawdę nie wymaga więcej wyjaśnień, bo chyba wiadomo, o co chodzi. Film wywrze dobre wrażenie na widzu, jeśli ten będzie mógł czerpać z niego rozrywkę. Jasnym więc jest, że film który takiej rozrywki NIE DAJE konkretnemu odbiorcy, to ów odbiorca stwierdzi, że jest kiepski. Analogicznie: jeśli dany film da rozrywkę konkretnemu odbiorcy, to ten ma pełne prawo do mówienia o nim, jako o dobrym.
I tutaj dochodzimi do tej subiektywistości piękna, o której mówiłeś - ludzie są różni, niektórzy chodzą do kina raz na kilka miesięcy, inni przynajmniej raz w tygodniu, inni w ogóle, jedni lubią filmy akcji, jedni ich nie lubią.
Być może ktoś czerpie rozrywkę z polskich komedii romantycznych, ale ja ich nie potrafię zdzierżyć. Ja zachwycam się dziełem Coenów, a inni powiedzą, że jest kiepski.
Sęk więc w tym, że nie każdy film trafi do każdego widza.
Punkt b natomiast to rodzaj oddziaływania, które ujawnia się tak naprawdę dopiero po seansie i sprawia, że film zapada w pamięci na trochę dłużej niż kilka minut. Dzieło Coenów miało na tyle mocny wydźwięk i na tyle sprytnie pochowane różne nawiązania, treści i wizje, że do tej pory czerpię z tego filmu rozrywkę.
Z Avatara nie dość, że nie czerpałem podczas seansu, to po nim również.
I tu dochodzimy do wyższości filmów tych, które są znakomite pod względem roboty filmowej i oddziaływania.
Owszem, kino winno być rozrywką, ale na całe szczęście jesteśmy różni. I na całe szczęście jak wchodzisz do kina, to masz przed sobą około dziesięciu różnych plakatów i możesz wybrać, co chcesz obejrzeć.
Dlatego mówiłem, że film nie trafi do wszystkich z bardzo prostego powodu: wyrywa się ramom współczesnego czerpania rozrywki z filmu.
Dlatego nie możesz dostrzec przesłania i wizji, ponieważ nie czerpałeś rozrywki z filmu.
A żeby czerpać rozrywkę z arcydzieła braci Coen należy nastawić się do tego, jak do czytania jakiegoś starego dzieła: jasnym jest, że może być zupełnie inne pod względem rozrywki, ale na pewno jest niesamowite.
A Oscary nie mają tu nic do znaczenia.
Rzeczywiście, spróbuj obejrzeć trochę później.
Gorąco polecam i dziękuję za inteligentną odpowiedź. :)
"No Country for Old Men" to niewątpliwie film wykonany na wysokim poziomie warsztatowym (zwłaszcza zdjęcia zachwycają), oparty na intrygującej historii, prezentujący kilka wyrazistych postaci . Ale czy rzeczywiście to takie monumentalne dzieło? Prywatnie i subiektywnie mógłbym wymienić kilka lepszych dramatów, chociażby utrzymany w podobnej konwencji "Unforgiven" Eastwooda.
Moim zdaniem to nie przesłanie jest wyzwaniem, ale forma - widz, mimo szczerych chęci nie ma specjalnej motywacji żeby dążyć do konkluzji.
Ja sam balansowałem na granicy zainteresowania i znudzenia, na szczęście częściej szala przechylała się na stronę tego pierwszego.
Weźmy na przykład te długie sceny, sporo ujęć wykonanych w szerokich kadrach - o wiele bardziej podobało mi się to u Sergio Leone.
Film Coenów to na pewno oryginalna pozycja na tle popularnych filmów i Oscary dla takiego filmu na pewno będą sygnałem dla producentów, że warto czasami nie warto iść po linii najmniejszego oporu i bardziej się wysilić. To obiektywnie.
A subiektywnie zostaje przy 7/10
Czy mógłbyś polecić książki o kinematografii, z których korzystałeś? Wydaje mi się, że z hasłami "grywalność" i "robota filmowa" zetknąłem się już kiedyś. Zdaje się, że gdy czytałem recenzję filmu "Truman Show", to konkluzja była taka, że to film z gatunku tych "grywalnych".
Ja bym Twój miernik jakości filmu nieco zmodyfikował.
"Robota filmowa" byłaby kwestią technicznej jakości filmu, a "grywalność" wypływała by ze scenariusza. Tutaj zresztą się chyba zgadzamy, ponieważ zaznaczyłeś, że "Avatar" jest dobry pod względem "roboty filmowej", ale Ty nie zaangażowałeś się w film. Tym samym podczepiłeś go pod film dopieszczony technicznie, ale ze słabą, nieciekawą fabułą (to chyba to samo, co scenariusz).
Zrezygnowałbym z tej wyizolowanej spod wpływu dwóch poprzednich czynników "emanacji" filmu i utożsamiał ją właśnie z "rozrywką".
Pod hasłem "rozrywka" rozumiem wszystko, co daje frajdę. Dlatego nie rozczepiałbym "emanacji" filmów na "rozrywkę" i "przesłanie", bo przesłanie też jest rozrywką. Nawet jeśli przesłanie jest smutne, to jest to rozrywka, bo dokonuje swojego rodzaju katharsis. Różnicy dopatrywałbym się w charakterze rozrywki.
Jedna będzie doraźna, a druga nieco opóźniona, wykraczająca poza film. Nazwiemy ją sobie "postseansową". Atutem tej pierwszej winna być więc intensywność, a drugiej swojego rodzaju "niewyczerpanie" źródła. Powody są oczywiste – film z reguły nie trwa dłużej niż dwie godziny, a kontemplować film w umyśle można nawet przez tydzień. Oczywiście te dwa rodzaje rozrywki się przenikają, nie da się tu stworzyć takiej sztywnej dychotomii. Po prostu w jednym filmie przeważać będzie pierwszy rodzaj, a w innym drugi.
"Robota filmowa" dodatnio korelowałaby z "rozrywką doraźną", a "grywalność" z "rozrywką postseansową".
Dlaczego rezygnuję z terminu "oddziaływanie filmu"?
Ponieważ nie jest on komponentem "wbudowanym" w film czy może "transcendentalnym" jak powiedziałby filozof. Rozrywka (czyli także przesłanie) ma charakter endogeniczny dla widza. Wszelkie ekstatyczne czy metafizyczne doznania są wynikiem jego i tylko wyłącznie jego recepcji filmu.
Dlaczego niektóre filmy uchodzą za oddziałujące bardziej, a niektóre mniej?
Film dostarcza wrażeń jeśli nakłada się z oczekiwaniami widza, co też obaj zauważyliśmy. Wiadomo, że człowiek woli prowadzić dialog miast słuchać monologu. Spektrum tego umownego "oddziaływania" musi obejmować jak największą grupę ludzi. Głównym predyktorem odbioru filmu jest tu z pewnością światopogląd widza. Dlatego też filmy kultowe z reguły traktują o problemach uniwersalnych, bazują na profilu przekrojowym jak najszerszej grupy społecznej, najlepiej całych narodów. Najlepsze tematy to wojny, seksualność, życie i śmierć, rola człowieka w społeczeństwie.
Ten film jest bardzo kiepściutki (moim zdaniem) pod względem "rozrywki doraźnej". Człowiek na ten pościg i strzelaninę patrzy jak gdyby bez emocji. Różnica jest jak między wojną z punktu widzenia żołnierza broniącego się w okopach a generała przesuwającego pionki po szachownicy.
Może i ma to swój atut, ba! Jest to wręcz doskonała forma do ukazania treści filozoficznych w filmie, bo niejako "generalizuje" punkt widzenia odbiorcy. Tak jakby ze świata fizyki starał się go przenieść do świata metafizyki i skłonić do refleksji.
Skoro jak sam stwierdziłem, jest to doskonały sposób na ukazanie aspektów ludzkiej egzystencji, o którą chodziło autorom, to dlaczego film mi się nie podobał?
Bo to zwyczajnie mija się z celem. To coś jak realizm w sztuce. Po co malować obrazy będące doskonałym odzwierciedleniem rzeczywistości, skoro można zrobić to lepiej pstykając zdjęcie? Ten film przeto uważam za coś w rodzaju próby grania hejnału na organach. Nawet jeśli zostanie on odegrany doskonale, to nie będzie oryginałem. Do mnie treści o naturze egzystencjalnej mocniej przemawiają przez rozprawki filozofów niż przez obraz. Po prostu uważam tę formę za beznadziejną, bo sama nakłada na siebie pewne restrykcje – nie da się w filmie przedstawić abstrakcyjnego myślenia, a filozofia z reguły takiego właśnie wymaga, myślenia bardziej za pomocą kształtów niż rzeczywistych obrazów.
Ponadto niektórych kwestii w filmie wyrazić się nie da, a przekazać za pomocą tekstu owszem. Na przykład pojęcie "nicości" – w umyśle jest to dosyć proste.
Ty podszedłeś do filmu jak do starej książki. Już samo takie nastawienie sytuuje film na wygranej pozycji. Wystarczy tylko, by forma była mdła i matowa. Dlatego ciężko podejść jak do starej księgi do amerykańskich "cukierkowo-plastykowych" produkcji, bo są one bardzo jaskrawe i raźne.
Nie jestem kompetentnym psychologiem, ale wydaje mi się, że w naturze człowieka leży swoista fascynacja tym, co stare. Podejrzewam, że ówczesny człowiek zwiedzający piramidy doświadcza podobnego, ekstatycznego uczucia wynikłego właśnie z obcowania z czymś, co opuszczone, poprzez swoją wiekowość zakryte swoistym woalem tajemnicy. Natomiast ci, którzy żyli niedługo po ich wybudowaniu, kiedy były one tworami architektury aktualnej i obowiązującej, prawdopodobnie czegoś takiego nie odczuwali. Na potwierdzenie moich słów mogę przytoczyć przykład "Łowcy androidów", który hitem okazał się… pośmiertnie. Na skutek swoistych instynktów człowieka, o których mówiłem i takich predylekcji do wpajania w niektóre obiekty "ponadczasowości" stał się nośnikiem rozrywki "postseansowej" i został wywindowany do rangi majestatycznego, podniosłego dzieła. To taka ludzka desperacka skłonność do tworzenia monolitów (skrystalizowanej formy jakiejś idei) i przeczenia fluktuacji świata zawartej heraklitycznej tezie: „wszystko płynie”. Jest to swoiste remedium na wizję śmierci jako końca wszystkiego. Technicznie "Łowca androidów" był słabiutki. Co ciekawe czasem niedoskonałości były wręcz promowane. Podobno Harrison Ford nagrywał jedną ze scen około stu razy, potem każdy kolejny wychodził mu gorzej, bo odczuwał do niej pewną repulsję i wykonywał pracę "na odczepne". Reżyser do filmu wstawił jedno z ostatnich, niezbyt dobrych ujęć.
Ja się bardzo różnię do przeciętnego obywatela, bo komedie mnie z reguły żenują, a przy "poważnych" filmach wybucham śmiechem. Najbardziej mnie śmieszą głębokie treści i dialogi w stylu: „[chwila krępującej ciszy] - Kocham Cię… - Myślałam, że już nigdy nie będziemy razem… ja też Cię kocham…” lub wypowiedziane z dużym ładunkiem emocjonalnym, zwięzłe kwestie (np. Scarlet O’Hara i jej: „jutro przecież też jest dzień…”, które do mnie w ogóle nie trafia).
Przeczytałem recenzję filmu i na czym polega jego fenomen. Podobny smutny wydźwięk mają teksty Arthura Schopenhauera, więc film nie jest niczym szczególnym pod względem treści. Awangardy nie widzę. Może raczej pod względem kunsztu i wykonania – jest to swoista kontaminacja filmów Bergmana z filmem akcji. Z początku pustynia budzi pewne skojarzenia z dzikim zachodem, a banda ścigających się kolesi ze spluwami zwiastuje niezłą strzelankę. Tymczasem okazuje się, że piasek ma potęgować uczucie pustki; uwypuklenia jałowości żywota w obliczu transgresji moralnej jednego z głównych bohaterów (zgodnej z Nietzsche’ańskim modelem „nadczłowieka”) i ogólnej beznadziei.
Stąd moje przekonanie, że wielkość filmu zawsze jest pewną sztuczką, którą możemy kupić lub nie. Przypuszczam, że gdy obejrzę film za pięć lat, to też mi się spodoba, bo inne będą moje oczekiwania względem niego.
__
Pozdrawiam.
Pisząc moją wypowiedź nie korzystałem z żadnych książek o kinematografii. Wyrażenie "robota filmowa" wydawało mi sie być bardzo popularne, sam używam go niemal po każdym seansie, natomiast "grywalność" wymyśliłem na poczekaniu. W rzeczywistości jest to termin używany przez recenzentów gier komputerowychy i oznacza poziom zadowolenia, jakie czerpiemy z rozgrywki.
Nawet nie chodzi o to, że w "Avatarze" scenariusz był kiepski. Mógłbym nawet zaryzykować stwierdzenie, że był w miarę dobry (pod względem technicznym), czyli pod względem wszelakich szczegółów, ale niestety był beznadziejny na poziomie ogólnym, czyli w ogóle historyjki.
Owszem, przesłanie również może być rozrywką, oczywiście zależy od gustu, ale moim zdaniem nie można go utożsamiać z czymś, co możemy nazwać "jarmarcznością" filmu, a co nazwałem w poprzedniej wypowiedzi "rozrywką". Nie chodziło mi raczej o ogół zadowolenia, ale o, powiedzmy sobie, JAKOŚĆ filmu. Można to łatwo porównać do książki (tym razem po prostu zwykłej książki). Jeśli intrygująca treść zostanie okraszona beznadziejnym wydaniem, będzie się ją kiepsko czytało. I analogicznie, gdyby beznadziejną treść opatrzyć ZNAKOMITYM wydaniem, będzie w miarę zjadliwa.
To samo jest z filmem. "Avatar" ma bardzo kiepską treść, ale znakomite wydanie, przez co da się go oglądać. Natomiast "To nie jest kraj dla starych ludzi", według mnie, ma dobre i to, i to.
I tutaj wkraczamy w coś, czego nie da się przeskoczyć, czyli w gusta. I chociaż de gustibus non disputandum est, to muszę cokolwiek o tym nadmienić.
Arcydzieło braci Coen wciągnęło mnie również pod względem rozrywki. Jestem bowiem typem człowieka, który woli łapać napięcie drobnymi, małymi kroczkami, podkreślane przez śladowe akcenty, które na koniec bucha gigantycznym żarem. Jeśli film zaczyna się od wybuchu, to najpewniej usnę w połowie.
Kiedy Moss siedział w motelu i odkrył, że ma w walizce nadajnik, a później załapał, że zbliża się do niego morderczy psychopata, po raz pierwszy w życiu autentycznie dyszałem z napięcia.
No cóż, jednego to kręci, drugiego nie. Wydaje mi się, że nie warto spierać się w kwestiach, któe odmienne są dla każdego charakteru.
----------
Pozdrawiam,
Tadeusz Łysiak
Lipiński, brawo, potrafisz oglądać. Ale do tego filmu brak ci lat. Co zam dostrzegłeś . Ja mam 52 i ten film mnie ruszył choć nie wszystko zajarzyłem bo przed chwila go obejrzałem . Za tydzień zrobię powtórkę . Hej!
Ludzie bez przesady. To nie jest film który ma nie wiadomo ile przesłań! To po prostu świetna wielopłaszczyznowa historia, świetnie nakręcona i z klimatem.
Nie trzeba być jakimś elokwentnym kinomanem by film zrozumieć i by się spodobał.
Dla mnie "No country..." to film wybitny, ale jak co niektórzy tu wstawiają mu łatki dzieła intelektualnego, to moim zdaniem gruba przesada.