Jeszcze przed kliknięciem start, byłam bardzo sceptycznie nastawiona do “Tramwaju...” ze względu na gatunek i co za tym idzie — czas trwania!
Lecz w miarę jego oglądania, coraz bardziej poddawałam się urokowi tego arcydzieła. Przyciąga historia, bohaterowie o tak różnych od siebie charakterach — występuje tu bardzo wyraziste zderzenie dwóch epok kina — Vivien grająca główną bohaterkę, jest bardzo teatralna, melodramatyczna, co z początku mnie irytowało. Z czasem zaczęłam jednak dostrzegać, jak wspaniale oddaje przez to charakter Blanche.
Z drugiej strony Stanley — grany przez Brando furiat. Aktor jako jeden z pierwszych grał według metody Stanisławskiego. Bardzo emocjonalnie, wczuwał się w postać bezgranicznie, stawał się nią.
To w gruncie rzeczy naprawdę smutna historia.
Po filmie się aż popłakałam ze złości i uczucia obnażenia. Nigdy z żadną postacią nie potrafiłam się utożsamić tak jak z Blanche, która przecież jest postacią tak skrajną i wyrazistą.