Michael Bay jest przez jedną część widowni uwielbiany jako reżyser widowiskowego kina akcji, zaś przez drugą uznawany za zwykłego tandeciarza, pozbawionego ambicji. W tej materii można się spierać tak naprawdę w nieskończoność, jednak jedno jest pewne. Kiedy Bay zasiada za kamerą, zawsze możemy liczyć na ostry napływ patosu, adrenaliny i widowiskowych efektów specjalnych oraz pirotechnicznych. Gdy dwa lata temu pokazał światu swą wizję jakże znanych "Transformers", ludzi obiegła gorączka i masowo wlali się do sal kinowych. Nic więc dziwnego, że kontynuacja, o jakże buzującej nazwie "Transformers: Zemsta upadłych", rozbudziła na nowo ogień fanów wiecznej wojny autobotów i deceptikonów. Bo faktycznie, jest co podziwiać i komentować.
Akcja drugiej odsłony "Transformers" dzieje się dwa lata po wydarzeniach z pierwszej części. Specjalna jednostka amerykańska wraz z autobotami, ściga po świecie niedobitki armii Megatrona, aby zapobiec ponownemu rozpętaniu wojny. Sam przywódca deceptikonów, a raczej jego szczątki, leżą na dnie oceanu i rdzewieją, pozbawione życia. Tymczasem podczas obławy w Szanghaju, umierający deceptikon przepowiada rychły powrót Upadłego. W tym samym czasie Sam Witwicky (Shia LaBeouf), przygotowuje się do wyjazdu na studia we Francji i jednocześnie chce rozwiązać problem rozłąki z swą ukochaną Mikaelą (Megan Fox). Podczas pakowania, Sam odnajduje w kieszeni kurtki fragment Wszechiskry, którą to zabił Megatrona. Po jej dotknięciu zaczyna widzieć dziwne symbole oraz zachowywać się jak w transie. Jak się wkrótce okazuje, Megatron zostaje ożywiony, zaś Sam posiada w wizjach mapę do skarbu, którego pragną deceptikony. Wojna maszyn jest już tylko kwestią czasu, pytanie tylko jak się potoczy.
Scenariusz miał być typowy dla Bay'a oraz serii filmów o "Transformersach", jednak mimo wszystko mocno zgrzyta. Co prawda w czasie ponad dwu i pół godzinnego seansu, jest cała masa śmiesznych scen sytuacyjnych oraz dialogów, jednak mimo wszystko wszech obecny patos, nieraz to przytłacza. Co rusz mamy wyniosłe przesłania ku chwale U.S.A. czy ckliwe westchnienia naszej głównej pary młodych bohaterów w ich chwiejnym związku. Nie twierdzę, że takie rzeczy są zbędne, jednak tutaj źle wkomponowane i co gorsza nieraz rozciągnięte. Cały ten zabieg potrafi przez to zastopować akcję, co tworzy nudne pauzy. Same dialogi też nie są najwyższych lotów. Czasem wręcz widz ma już dość, gdy bohater po raz dziesiąty się powtarza, tak aby mieć pewność, że publika na pewno pojmie co chce zrobić. Jest to zabieg z goła chybiony i z czasem mocno irytujący. Na szczęście sceny humorystyczne i akcji potrafią na tyle wyretuszować ową niedogodność, że zapomina się szybko o nich. Co prawda nie można oczekiwać od filmu czysto rozrywkowego, jakiegoś wybitnego scenariusza, lecz naprawdę przy takim rozmachu jaki zaoferował nam reżyser, można się było w tym punkcie bardziej postarać.
Inną sprawą jest gra aktorska. Tutaj mamy kompletny mix, gdyż czasem ma się wrażenie, że najlepiej wypadły tytułowe roboty. Nie ukrywam, że podobały mi się charakterystyki postaci odegranych przez Fox i LaBeouf, jednak potrafią oni zagrać lepiej. Tutaj popisali się porządną grą aktorską, jednak bez jakiś znacznych wzlotów. Wydaje mi się, że głównie za sprawą dość płytkiego scenariusza. Natomiast były też i negatywne perły, takie jak choćby krótka rola Isabel Lucas, która zagrała studentkę Alice. Miało się wrażenie, że cały czas gra na jedno kopyto. Podobnie było ze znaną z pierwszej odsłony, sylwetką agenta Simmonsa, w którego znów wcielił się John Turturro. Może i ta postać miała być groteską, ale wypadła raczej słabo. Choć było kilka scen, gdzie można było zalać się łzami ze śmiechu. Wspominając wcześniej o "grze aktorskiej" robotów, warto zauważyć ich specyfikę. Praktycznie każdy z nich, czy to deceptikon czy autobot, ma swój własny styl. Mówi, porusza się, gestykuluje jak zwykła żywa istota, a co ważniejsze wyróżnia się przez to. Do tego mają świetnie dopasowane podkłady głosowe i odgłosy mechaniczne jakie wydają, zmieniając kształt czy poruszając się.
Skoro już o efektach dźwiękowych mowa, to tutaj należy się ogromna pochwała. Tak jak wcześniej, każdy robot ma swoją paletę dźwięków, specyficzna dla niego i jego funkcji. Zważywszy, iż liczba Transformerów wzrosła z czternastu robotów do aż czterdziestu sześciu, robi to ogromne wrażenie na sali. Genialnie wręcz wypadły efekty dźwiękowe oraz mowy deceptikona o imieniu Soundwawe, po prostu rozkosz dla ucha. Podobnie mamy w przypadku rozmów z JetFire, czy Bliźniakami. Przy okazji warto wspomnieć, iż są to jedne z najkomiczniejszych postaci i naprawdę przy nich nie sposób się nudzić. Po prostu jedna salwa śmiechu za drugą. Niestety muzyka w całym filmie jest przy tym raczej nastawiona na jedną nutę. W sumie dla mnie brzmiała dość często jak kalka z poprzedniej części. Szkoda, bo mogli nad nią popracować i dać coś świeżego. Jednak w czasie scen walk czy pościgów, tło muzyczne sprawuje się dobrze i mimo, iż po seansie raczej nie zapadnie w pamięć, to podczas samego filmu tworzy całkiem przyzwoity klimacik.
Jednak najmocniejszym atutem "Transformers 2" są efekty specjalne i sceny batalistyczne. Po prostu istna uczta dla oka. Od razu widać, że są one poprawione w stosunku do pierwszej części. Bardziej wyraziste, pokazane z wielu ujęć, a do tego pieczołowicie zadbano o detale. No i częste spowolnienia kamery podczas walk, nadają całości sporo klimatu. Jednak nie tylko komputerowe modele robotów są tu plusem. Zadbano też bardzo drobiazgowo o część pirotechniczną i zdjęcia plenerów. Naprawdę świetnie wygląda finałowa walka na pustyni w Egipcie, czy szaleńczy pościg po ulicach Szanghaju. Istne dzieło sztuki. Dodajmy do tego takie smaczki jak wręcz monstrualnych wielkości postać Devastatora lub zatopienie lotniskowca, a widzowi na sali może zabraknąć tchu. Film w sumie to bardzo mocna reklama wszelkich nowości militarnych U.S.Army, gdyż w finałowej bitwie, trwającej grubo ponad dwadzieścia minut, są wręcz tony sprzętu militarnego. Dochodzi do tego, że naraz toczy się walka na dwa fronty - ludzie kontra deceptikoni oraz autoboty przeciw swemu odwiecznemu wrogowi. W efekcie powstaje istna burza ognia, w dosłownym tego słowa znaczeniu. Jednak i w tym punkcie niedopracowany scenariusz odcisnął swe piętno. Mimo iż cały film jest technicznie, niemal bez zarzutu, to za sprawą scenariusza pojawiają się drobne, jednak rażące błędy logiczne. Jak choćby nagłe, ot takie nie wiadomo czemu, zniknięcie małego deceptikona, który jest zakładnikiem naszych głównych bohaterów. Postać jest przez niemal cały film i przed finalną walką po prostu wyparowuje. Takich błędów niestety jest więcej, ale na szczęście dynamizm akcji potrafi je mocno zretuszować.
Jak ostatecznie ocenić nowe dzieło Michaela Bay'a? Na pewno jest to murowany hit rozrywkowy tego lata. Jako film akcji, spełnia praktycznie wszystkie punkty. Ma dynamizm, świetnie zrobione efekty komputerowe jak i pirotechniczne oraz sporą dawkę walki i humoru. Jednak miejscami ostro kulejący scenariusz nie pozwolił temu obrazowi rozwinąć się tak bardzo jakby się chciało. Szkoda, bo pomysł niósł w sobie ogromny potencjał. Mimo to z czystym sumieniem zachęcam do obejrzenia filmu w kinach, nie będzie to czas stracony, o ile ktoś szuka czystej rozrywki, bez wysilania się. Osobiście na pewno zobaczę go raz jeszcze, dla samych efektów, a i z pewną dozą ciekawości czekam na trzecią odsłonę "Transformers". Bo to, że powstanie, jest pewne.
Proponuję Ci poprawić błędy i wysłać ją weryfikatorom, aby dodali ją do bazy filmwebu. W ten sposób przetrwa wieki ;)