Dość wyrazistą cechą tego filmu jest jego zamierzona dwoistość. Miał być romansem, którego nie wstyd obejrzeć ludziom, którzy romansów nie lubią, czyli generalnie: facetom. Miał być też filmem akcji, przy którym kobiety nie będą przewracały oczyma. To jeden z tych przypadków, w których film nie powinien zostać oceniony jako integralna całość, a jako części składowe. Na romansach się nie znam (od lektur w szkole średniej nie mam już z nimi do czynienia), przyjrzę się więc warstwie nieromantycznej.
Tl;dr - idiotyczna była.
***Achtung - umiarkowane spoilery poniżej***
Motorem napędowym całej nieromantycznej części "Władców umysłu" byli tytułowi "Władcy umysłu", którzy żadnymi umysłami w zasadzie nie władali. Jako "Adjustment bureau" w sumie też nie funkcjonowali - bo nie byli od "dopasowywania", a naginania rzeczywistości tak ostrego, że aż dziw, że nic nie pękło.
Po biurze poświęconemu tkaniu losu śmiertelników czego moglibyśmy się spodziewać? Determinacji, konsekwencji, potęgi, sprytu, przenikliwości - cech z tego oto worka. Tymczasem otrzymaliśmy zgraję upartych osłów, trzymających się jak diabeł sołtysa jakiegoś "planu", który z planowaniem miał tyle wspólnego, co hip-hop z k-popem. Dziurawy jak portki po przejechaniu zjeżdżalni najeżonej żyletkami, uporządkowany jak grafik w burdelu, dyskretny jak reklama na Time Square. Nie kleił się totalnie.
Tym, co psuło mi przyjemność z fantastycznej płaszczyzny filmu, była totalna niekompetencja tego biura. I nie mówię nawet o tym, jak dali się amatorowi po kilkugodzinnym szkoleniu w pole wyprowadzić, tylko u samych podwalinach istnienia tych struktur. Już na samym wstępie pokazali, że plan ulega korekcie (wszak początkowo mieli dla bohaterów totalnie inny), że drzewka decyzyjne mogą prowadzić do różnych rezultatów, że wszystko jest elastyczne - tylko po to, by potem z uporem maniaka robić pod górkę głównym bohaterom i tylko im. I tylko po to, by na końcu dojść do wniosku, że w sumie to chyba i tak wszystko jedno, no jak już chcecie być razem, to bawcie się dobrze.
Tkaczki losu z mitologii greckiej były niewzruszone, brały pod uwagę także to, czy człowiek poddaje się swojemu losowi czy aktywnie z nim walczy - i taki los dla niego tkały, na jaki sobie zasługiwał. Przeznaczenie było zaplanowane, zdeterminowane, nieuniknione - skoro tkały los, tkały też charaktery, które są przecież główną determinantą przeznaczenia każdego z nas. Przy nich całe to "adjustment bureau" wygląda po prostu śmiesznie, jak banda dzieci-amatorów, która pcha się do zabawy, ale przy pierwszych niespodziankach woła "pobite gary!" i próbuje zabrać zabawki z piaskownicy.
Pozostaje też kwestia filozoficzna tego filmu - jakieś gadanie o przeznaczeniu, wolnej woli, wyborach, efekcie motyla, takie tam przeintelektualizowane pieprzenie. Pod tym względem ten seans wzbudził we mnie mocny, wewnętrzny sprzeciw - ponieważ buduje narrację pw. "kariera albo dziecko". Chcesz być prezydentem? Zapomnij o zakładaniu rodziny. Chcesz być dobrą tancerką? Zapomnij o jakichkolwiek szczerych, romantycznych relacjach. Zupełnie jakby wchodzenie w związek nie było czymś, co pozwala rozwinąć skrzydła, a staje się kulą u nogi. Tematu dzieci ten film w ogóle nie poruszał, ale gdzieś tam, w oddali pojawiało się widmo potomstwa, które sprawia, że senator nie może być prezydentem, a tancerka stanie się kurą domową. Sorry, ale totalnie, absolutnie, kompletnie zgodzić się z tym nie mogę. Policzcie wszystkich prezydentów USA bez żony i dzieci, a zrozumiecie, jak bardzo pomylona to narracja i jak bardzo ten "boski plan" był odrealniony i nieboski.
Tak więc zostawiam solidne 4, bo oczy po seansie nie bolały, ale w głowie pozostał jakiś taki niesmak.