Tak powinien brzmieć uczciwy opis tego filmu. Piszę ku przestrodze osobom, które tak jak ja podnieciły się wizją „najlepszego polskiego kryminału”, „perełki polskiego kina” itp.
Akcja filmu dzieje się w ciekawych czasach międzywojnia, w scenerii portowego miasteczka i do któregoś momentu dotyczy nawet sprawy seryjnego mordercy dzieci. Jednak w trakcie reżyser jakby zapomina, że miał kręcić soczysty przedwojenny kryminał i stwierdza, że lepiej po raz 100000000000000000000 opowiedzieć o konflikcie dorastającego syna z surowym ojcem. I nawet jeśli przez przypadek wplątuje w tę banalną historię jakiś intrygujący szczegół (jak dwuznaczna relacja z przyjacielem), zaraz o nim zapomina i funduje kolejne sceny typu „Nie możesz się z nim przyjaźnić, bo ja tak powiedziałem!” – „Ale tato!”. No ludzie.
Dość teatralny sposób gry (z paroma chlubnymi wyjątkami) i kwestie niedopasowane do ruchu warg aktorów to standard tamtych czasów, na który przymykam zwykle oko, ale tu dokładał do irytacji. Ocenę poprawia nieco końcówka filmu, ale naprawdę nie jest warta przedzierania się przez wyeksploatowany do cna konflikt pokoleń, umieszczony jedynie w ładnych dekoracjach.