Przez pierwszą połowę, może nawet 3/4 filmu ciągle się śmiałam i bawiłam się świetnie. Tak świetnie, że rozproszona piosenkami i genialną postacią Ariany Grande zapomniałam, że ten film ma opowiadać jakąkolwiek historię. Jednak w momencie, kiedy dotarły do szmaragdowego królestwa, dotarło do mnie, że właściwie nic istotnego do tej pory się nie wydarzyło i nie mam pojęcia o czym jest ten film. Znaczy okej, jakiś tam zarys fabuły był, ale nie znamy tak naprawdę żadnych motywacji bohaterów. Co konkretnie Cynthia zamierzała zrobić, odwiedzając tego czarodzieja, jaki cel stał za pozbawianiem głosu zwierząt? (wytłumaczyli to w 3 sekundy tak, że świat jest pogrążony w chaosie i potrzebuje wspólnego wroga, ale gdzie przepraszam widzimy ten chaos?) I jak to się stało, że Cynthia w kilku scenach przeszła z poziomu, w którym nie jest w stanie unieść monety, do najpotężniejszej czarownicy w królestwie OZ?
Możliwe, że nie oglądałam wystarczająco uważnie. Możliwe, że tak było w oryginale. Ale oceniając to jako samodzielną produkcję, nie znając kompletnie żadnego kontekstu, fabularnie była to dla mnie historia pokroju animacji klasy C. Odniosłam też takie wrażenie, jakby twórcy tak mocno, skupili się na piosenkach, scenografii i choreografii, że zapomnieli, że mają w ogóle jakąś historię do opowiedzenia, po czym całą istotną akcję musieli upchnąć w ostatnich 30 minutach filmu.
Kolejny zarzut, który w sumie może wynikać bardziej z moich oczekiwań, to że cała promocja tego filmu zdawała się opierać przede wszystkim na niesamowitej przyjaźni głównych bohaterek. Tymczasem oglądamy jak jedna prześladuje drugą przez połowę filmu, po czym nagle, ni stąd ni z owąd, dostajemy jedną tanio-wzruszającą scenę i od teraz mamy wierzyć, że są najlepszymi przyjaciółkami. Tylko nawet po tym nie nazwałabym tego za bardzo przyjaźnią, ponieważ Cynthia cały czas próbuje odbić Glindzie chłopaka, a pod koniec Glinda 5 razy zmienia zdanie odnośnie tego, po której jest stronie, żeby ostatecznie jednak stwierdzić, że Cynthia jest wrogiem publicznym numer jeden. Nie wiem czy to ja pominęłam ten moment ich wielkiej przyjaźni, czy po prostu tak dużo energii poświęciły na to, by pokazać ją w wywiadach, że zapomniały oddać ją również na ekranie.
Natomiast, mimo mojego zdecydowanie zbyt długiego rantu, nie jest to wcale tragiczny film. Jak wspominałam, przez przynajmniej połowę bawiłam się świetnie, a wszelkie dziury fabularne nadrabia genialnym poczuciem humoru, muzyką i doskonałą grą aktorską oraz charyzmą głównych bohaterek. Jest to po prostu średnie, ale przyjemne kino, jednak w żaden sposób nie skłania mnie do trzymania przestrzeni z "defying gravity" ;)