W tym pełnym pseudoartystycznego błota filmie, jest tylko jeden świetlisty punkt - Sean Penn. I choć nawet w jego roli pobrzmiewają echa wcześniejszych kreacji, to mimo to pozostaje mocna, prawdziwa... i irytująca. Jego postać nie sposób polubić. Nawet zrozumienie jej psychiki w niczym nie zmniejsza irytacji tym nędznym cieniem człowieka, który marzy o wielkości. A Penn zagrał go koncertowo.
Jednak sam film nie zrobił na mnie wrażenia. Zbyt wydumany, za bardzo sterylny w swej pieczołowicie szlifowanej konstrukcji. Niczym w mozaice kolejne kostki wskakują na swoje miejsce w równym tempie. I choć patrząc z boku trzeba oddać sprawiedliwość, że reżyser dobrze wykonał swą pracę, nie ma to w gruncie rzeczy dla mnie większego znaczenia. Film mnie nie przyciągnął, pozostałem cały czas widzem z boku. Niestety.