"Zero" to film z rodzaju "wiele wątków i jeszcze więcej bohaterów". To taki nasz polski odpowiednik amerykańskich "11:14" czy "Magnolii", w którym twórcy mnożą prawie do przesady kolejne historie i na zmianę przeplatają je ze sobą na wiele sposobów, momentami w dość zaskakujący sposób. Film dobry, zrealizowany jak na nasze warunki z niezwykłą precyzją i bardzo dokładnie przemyślany. Produkcja posiadająca naprawdę niezły scenariusz, porządnie zagrana, unikająca jak ognia okropnego product placementu i wzbogacona o świetną muzykę Adama Burzyńskiego. Dzięki tym wszystkim elementom ogląda się ją naprawdę ze sporą przyjemnością.
Na początku, przez pierwsze pół godziny, śledzimy jedynie poczynania kolejnych postaci, oglądając je w krótkich mało mówiących scenach. Lista bohaterów wydłuża się z minuty na minutę, a kamera podąża kolejno za każdym, opuszczając go w odpowiednim momencie, by pokazać nam następną osobę. W związku z tym na początku nie wiemy za bardzo dokąd to wszystko zmierza i jak się rozwinie, ale w pewnym momencie, gdy wracamy do już wcześniej widzianych twarzy, film ten zaczyna nabierać sensu. Co ciekawe, choć reżyser nie poświęca wiele czasu na swoich bohaterów (pojawiają się oni na dosłownie kilkanaście minut każdy) to jednak nie są oni dla nas obcy, nie traktujemy ich jedynie jak pionki na szachownicy, które są zręcznie prowadzone przez gracza. To prawdziwi ludzie, których zachowania intrygują, a przydarzające się im przypadki ciekawią i dotykają. Szkoda jedynie, że zabrakło w filmie Borowskiego jakiegoś większego zwrotu akcji, jakiegoś przyspieszenia tempa opowiadanej historii. Jego produkcja jest bowiem bardzo płaska, opanowana, napięcie nie skacze, jest utrzymywane przez cały seans na tym samym, stałym poziomie, przez co momentami mamy wrażenie, że "Zero" za bardzo zwalnia, za wolno się rozwija.
To, o czym jest film Borowskiego, mówi chyba najlepiej hasło promocyjne, widniejące na plakatach: "zło to dobro, nienawiść to miłość, koniec to początek. Lub odwrotnie". To film o tym jak szare i nudne może być życie, o przypadkach i wypadkach jakie się nam zdarzają oraz o tym jak życie splata się w całkiem niezwykłe konstrukcje. Pokazuje jego powtarzalność, cykliczność, to jak wszystko kreci się wokół praktycznie tylko dwóch rzeczy - pieniędzy i seksu. Pokazuje bezimiennych bohaterów, żyjących w bezimiennej metropolii, którzy cierpią od przerażającej samotności i niemożności komunikacji z drugim człowiekiem. "Zero" to film pełen przemyśleń na temat dzisiejszego życia, jego absurdów i codziennych problemów. Obraz w którym Borowski jedynie pokazuje to co widzi, nie komentuje, nie zabiera głosu, nie ukierunkowuje nas na jakiś odpowiedni tok myślenia. Wnioski nasuwają się nam bowiem tutaj same, nawet z bardzo krótkich ujęć, czy cichych scen.
Borowski opowiada swoją historię w niesamowicie naturalny i prawdziwy sposób. Co ciekawe widać to najbardziej dokładnie już po seansie, gdy wyjdzie się z kina prosto w tłumne centrum miasta. Mijając zabieganych ludzi, szare okolice, patrząc na to wszystko co nas na co dzień otacza, widać wyraźnie jak przekonująco udało mu się to wszystko odtworzyć na ekranie. Co więcej, atmosfera jego filmu pozostaje z nami na długo po seansie, bo zastanawiamy się nad tym jak mogłyby się potoczyć dalsze losy bohaterów, ponieważ nie przedstawia on nam jednego, właściwego zakończenia. Nie znaczy to jednak, że "Zero" to obraz niedokończony, nienaturalnie ucięty w pewnym wybranym przez reżysera miejscu. Po prostu, pokazuje on wyrywki z życia kilkunastu osób i nie da się go ot tak podsumować. Bo koniec to przecież również i początek…
8/10