Lisa Hanawalt jest rysowniczką odpowiedzialną m.in. za stronę wizualną "BoJacka Horsemana". Na platformie Netflix można oglądać jej pierwszy autorski serial animowany "Tuca & Bertie", opowiadający o przyjaźni dwóch ptaków – beztroskiej i pewnej siebie Tuki oraz nieśmiałej, zamkniętej w sobie Bertie. W rolach głównych usłyszymy Tiffany Haddish i Ali Wong.
Czuję, że miałam pod tym względem dużo szczęścia. Nasza branża staje się coraz bardziej otwarta, ale kobiety wciąż muszą dużo bardziej walczyć o swoje projekty i trudniej im przekonać do nich producentów. Z pewnością pomogło mi, że na spotkanie z Netflixem nie przyszłam jako osoba nikomu nieznana. W dodatku towarzyszyło mi kilku producentów- mężczyzn, z którymi pracowałam wcześniej przy
"BoJacku". W Netflixie znają moje poczucie humoru, kreskę i styl pisarski. Ufają mi. Ja też muszę przyznać, że jestem z tej współpracy bardzo zadowolona. Netflix zostawił mi mnóstwo artystycznej swobody, nie mogłam sobie wyobrazić lepszego partnera.
"Tuca & Bertie" to dla ciebie wiele debiutów. Pierwszy raz stworzyłaś swój własny program, napisałaś scenariusz półgodzinnego odcinka serialu, musiałaś także zarządzać całym sztabem współpracowników. Odnalazłaś się w roli szefowej? Kiedy pracowałam jako dyrektorka kreatywna przy
"BoJacku", wielokrotnie czułam, że to za mało, że chciałabym mieć więcej kontroli. Mimo to na początku było mi bardzo trudno zaakceptować siebie w roli przełożonej. Pierwszego dnia pracy nad
"Tucą & Bertie" podczas spotkania ze scenarzystami byłam przerażona. Raptem kilka miesięcy temu napisałam swój pierwszy tekst, a teraz przede mną siedzi grupa starych wyjadaczy, którym mam powiedzieć, jak mają pracować!? Zostałam liderką, mimo że wewnętrznie czułam się do tej roli kompletnie nieprzygotowana.
Tymczasem z czasem to nowe doświadczenie okazało się dużo bardziej satysfakcjonujące, niż się spodziewałam. Zaskoczyło mnie, jak naturalnie i swobodnie czułam się, pełniąc tak odpowiedzialną funkcję. Oglądałam filmy i seriale przez całe moje życie, uwielbiam animacje dla dorosłych i mam ogromną wiedzę na ten temat. To wszystko okazało się bardzo pomocne przy tworzeniu mojego pierwszego serialu. Wiedziałam, o czym chcę opowiedzieć i dokąd ta historia zmierza, ale byłam także otwarta na sugestie. Nie musiałam być tyranem dla moich współpracowników, żeby poczuć, że jestem szefową. Stworzyłam warunki, w których ludzie mogli otwarcie się ze mną nie zgadzać, jeśli czuli, że nie mam racji. W chwilach zwątpienia, jak zawsze, ufałam swojej intuicji. Nie miałam za bardzo alternatywy [śmiech].
Getty Images © Jonathan Leibson Do obsady zaangażowałaś m.in. Tiffany Haddish, Ali Wong czy Stevena Yeuna. W epizodach przewijają się Tig Notaro, Laverne Cox, Tessa Thompson. Jak udało ci się namówić ich do występu w serialu? Współpracowałam z reżyserką castingu
Lindą Lamontagne. To prawdziwa legenda w branży, która ma na swoim koncie takie tytuły, jak
"Family Guy",
"BoJack Horseman" czy
"Robot Chicken". Sugerowała mi kolejne nazwiska, podpierając się swoim doświadczeniem w pracy z danymi aktorami, a później sprawdzałyśmy, kto jest dostępny. Oprócz tego sama zrobiłam listę nazwisk aktorów, których uważałam za fajnych i których chciałabym zaangażować do serialu. A potem po jednym telefonie okazywało się, że będziemy razem pracować. To było super!
Jak zareagowała Tiffany Haddish, kiedy zaproponowałaś jej rolę Tuki? Wysłałam jej scenariusz odcinka o relacji Tuki z jej zmarłą mamą. Dopiero później dowiedziałam się, że Tiffany czytała go w drodze na pogrzeb swojego ojca i od samego początku bardzo mocno utożsamiła się z bohaterką. Dołączyła do projektu na bardzo wczesnym etapie produkcji.
A Ali Wong? Ali jest fenomenalną aktorką, bardzo chciałam z nią pracować. Dość długo szukaliśmy głosu Bertie, który brzmiałby naturalnie dla tej postaci, a jednocześnie pasował do ekspansywnej osobowości Tuki. Paradoksalnie połączenie tych dwóch skrajności nie było łatwe. Kiedy zobaczyłam
Ali na castingu, wydawało mi się, że ma w sobie więcej z Tuki. Tymczasem gdy zaczęła czytać, momentalnie z nieustraszonej i pewnej siebie
Ali Wong stała się Bertie, zalęknioną i skuloną ptaszyną. Jednocześnie jest w jej głosie coś zadziornego, co sprawia, że idealnie pasuje do Tuki
Tiffany.
Animacja otwiera zupełnie nowe możliwości narracyjne w opowiadaniu o codzienności 30-latek. Poruszasz tematy przyjaźni, związków, kompleksów i lęków współczesnych kobiet w zaskakująco świeży, równie zabawny, co poruszający sposób. Osadzając historię w świecie zwierząt-ludzi, nasuwającym skojarzenia z konceptem znanym z
"BoJacka Horsemana", pozwalasz sobie na odjechane pomysły, które nie mogłyby powstać w serialu aktorskim. Jak na przykład w odcinku o uciekającej piersi, która wyskakuje dekoltu bohaterki, bo ma dość seksistowskich komentarzy jej kolegi z pracy.
Chciałam zrobić serial, który będzie bliski doświadczeniu kobiet w moim wieku. To tematy nadal bardzo rzadko poruszane w animacji dla dorosłych. Do tej pory nie powstało wiele produkcji tego typu stworzonych przez kobiety, więc mam poczucie, że wciąż przecieramy szlak. Cieszę się, że ta historia rezonuje wśród kobiet – czujemy tak dużą presję, żeby sobie dogadzać, dbać o siebie, a jednocześnie, kiedy poczujemy się zbyt komfortowo we własnej skórze, możemy zetknąć się z mikroagresją. Oczekuje się od nas, że będziemy zrelaksowane i wyluzowane, pewne siebie i będziemy zawsze wiedziały, jak się zachować w danej sytuacji. Rzeczywistość jest znacznie bardziej skomplikowana. Chyba każdej z nas zdarzyło się usłyszeć głupi komentarz kolegi albo zaczepkę na ulicy. To niby drobiazg, ale potrafi wytrącić z równowagi i zepsuć cały dzień.
"Tuca & Bertie" to prawdziwy popis w łączeniu różnych tonacji: zaczyna się lekko, beztrosko, ale z czasem uderzasz w poważniejsze tony. Pojawiają się skomplikowane wątki rodzinne, niewyleczone traumy z dzieciństwa. Od razu uruchomiły mi się skojarzenia z "BoJackiem". Uwielbiam taką mieszankę. Dobra komedia powinna według mnie przeplatać się z tragedią, tak samo dramat zyskuje, kiedy poważny ton jest przełamywany lżejszymi wstawkami. Pracując nad
"Tucą & Bertie", przyświecała mi podobna idea. I choć zdaję sobie sprawę, że nie odżegnam się od skojarzeń z
"BoJackiem" chociażby ze względu na kreskę czy właśnie tematykę, to jednak uważam, że mój serial jest znacznie bardziej optymistyczny. Seans
"BoJacka" jest jak wbicie noża prosto w bebechy. Po niektórych odcinkach czuję, że potrzebuję detoksu.
Chciałam, aby mój serial dawał do myślenia, ale by po jego obejrzeniu ludzie nie czuli się tak mocno przetrąceni. Zależało mi, by widzowie odnaleźli się w tych postaciach, poczuli, że miewają na co dzień podobne lęki i aspiracje. Wydaje mi się, że pod tym względem
"Tuca & Bertie" jest serialem dużo bardziej przyjemnym i podnoszącym na duchu. Niesie ze sobą przesłanie, że nawet kiedy wszystko się wali, wciąż masz wokół siebie bliskich, których na tobie zależy. Lubię zagłębiać się w mroczne tematy, ale nie pozwalam, żeby mnie przytłaczały. To chyba najpełniej odzwierciedla moje nastawienie do życia.
W wywiadach przyznajesz się, że regularnie zmagasz się z blokadą twórczą. Patrząc na twój imponujący dorobek, trudno w to uwierzyć. Wciąż ci się zdarza wątpić w swoje umiejętności? Kiedy mam deadline, nie ma mowy o żadnych kłopotach z weną [śmiech]. Dostarczam, niezależnie od okoliczności, nawet jeśli nie czuję się w danym momencie szczególnie kreatywna. Problemy pojawiają się, kiedy nie wisi nade mną widmo nadciągającego terminu. Kiedy niczego się ode mnie nie wymaga, ale sama narzucam sobie potrzebę stworzenia czegoś nowego. Pod tym względem jestem moim największym wrogiem. Wpadam w autodestrukcyjną pętlę użalania się nad sobą, wmawiam sobie, że już nigdy niczego nie wymyślę i zapominam, że przechodzę przez ten sam proces niemal co roku. Wciąż się z tym zmagam, ale uczę się, że czasami muszę po prostu zrobić sobie przerwę od rysowania. Wyjechać na wakacje. Teraz już wiem, że kiedy z nich wrócę, nie zapomnę, jak trzymać w dłoni ołówek.