Relacja
T-MOBILE NOWE HORYZONTY: Niezłomna
27-07-2016 13:04
/ W kolejnej relacji z 16. edycji T-Mobile Nowych Horyzontów Michał Walkiewicz recenzuje najnowszy film Terence’a Daviesa prezentowany w cyklu Ale Kino +, czyli "Sunset SongPrzypominamy też recenzje canneńskich hitów – nagrodzonego Złotą Palmą "Ja, Daniel Blake" Kena Loacha oraz "Klienta" w reżyserii laureata Oscara Asghara Farhadiego.
Kraina traw (rec. "Sunset Song", reż. Terence Davies)
Wsi spokojna, wsi wesoła: ojciec batoży syna, matka lamentuje w kącie, dzieciaki jak sparaliżowane, generalnie wszyscy u diabła za piecem. Najstarsza córka, Chris Guthrie (Agyness Deyn), odwraca wzrok, wysłuchuje krzyków i pokornie doi krowy, rebelia to raczej kiepski pomysł – zwłaszcza na szkockiej prowincji w przededniu I wojny światowej. Jesteśmy w Kinraddie, fikcyjnym hrabstwie w północno-wschodniej Szkocji. To uniwersum szacownego literackiego klasyka Lewisa Grassica Gibbona i zarazem kraina snów brytyjskiego reżysera Terence’a Davisa – faceta, który wie, jak zamieniać wielką prozę w wielkie kino.
Z początku wydaje się, że mamy do czynienia z historią emancypacji. Matka truje siebie i najmłodszych synów, brat ucieka z narzeczoną do Argentyny, ojciec pada na zawał, a Chris zostaje sama i musi wziąć na barki ciężar zarządzania majątkiem. Niestety, nie tym razem – wątek zostaje szybko ucięty. Później przypuszczamy – na krótko, ale jednak – że pójdzie o wewnętrzne gierki hermetycznej społeczności: na scenie pojawiają się urzędnicy, dalsza rodzina próbuje ubezwłasnowolnić dziewczynę, zaczyna się próba sił. I znów pudło, to zaledwie parę scen. Opowieść wyhamowuje ostatecznie w rejonach tradycyjnego love story, w którym okrutna wojna przerywa piękną komunię dusz. I jest to o tyle niefortunna wolta, że zamienia film Daviesa w jeden, wielki konstrukcyjny feler: gdy okazuje się, że chodzi tak naprawdę o tęskne spoglądanie za horyzont i miłosną poezję nadawaną z offu, napisy końcowe są tuż za rogiem.
Natchniony ton, ustanowiony głównie przez narrację spoza kadru, jest zarazem błogosławieństwem i przekleństwem filmu.
Całą recenzję Michała Walkiewicza można przeczytać TUTAJ.
Ja, Józef K. (rec. "Ja, Daniel Blake")
Stolarz Daniel Blake chodzi od drzwi do drzwi. Próbuje wywalczyć zapomogę, ale wciąż całuje klamki. Został wdowcem, przeszedł zawał serca, a teraz wybiera między kulą w łeb a stryczkiem na szyję: lekarz odradza pracę (co wiąże się z utratą pensji), z kolei urzędnicy stwierdzają, że jest do niej zdolny (co skutecznie blokuje rentę). Gdy biurokratyczna maszynka zaczyna powoli go mielić, bohater poznaje kobietę w jeszcze gorszym położeniu. Katie, która na skutek gentryfikacji jednej z londyńskich dzielnic musiała przeprowadzić się aż do Newcastle, na utrzymaniu ma dzieciaki, a w portfelu zaledwie parę funtów.
"Ja, Daniel Blake" to film, który chciałoby się z całego serca pokochać. Ma świetnie napisane postaci, interesujący konflikt, a co najważniejsze – bierze na cel urzędową znieczulicę i bezbłędnie diagnozuje paradoksy brytyjskiego (i nie tylko) socjalu. Niestety, im dalej w las, tym grubszą warstwą publicystyki reżyser przykrywa bezpretensjonalną opowieść o facecie walczącym z systemem. Dość powiedzieć, że jest tu scena, w której bohater ozdabia w rebelianckim geście fasadę urzędu sprayem, a do boju zagrzewa go rozentuzjazmowany tłum gapiów.
Ktoś spyta: "czego się spodziewałeś"? W końcu Loach to reżyser, który podzielił swój dorobek artystyczny na oskarżycielskie pamflety pod adresem państwa i oskarżycielskie pamflety pod adresem państwa sprzed kilkunastu dekad.
Całą recenzję Michała Walkiewicza można przeczytać TUTAJ.
Co Ty wiesz o Ranie (rec. filmu "Klient")
O laureacie Oscara za "Rozstanie", Irańczyku Asgharze Farhadim, mówi się często, że umiejętności narracyjne odziedziczył po największych mistrzach dreszczowca, z Hitchcockiem na czele. Jest to o tyle interesujące, że jego nowy film zaczyna się, całkiem dosłownie, trzęsieniem ziemi. I choć bardzo szybko wychodzi na jaw, że to fałszywy alarm, napięcie zaczyna rosnąć.
Emad (Shahab Hosseini) i jego żona Rana (Taraneh Alidoosti) muszą wyprowadzić się z luksusowego mieszkania, cały budynek grozi zawaleniem. Pomocną dłoń wyciąga do nich kolega po fachu, aktor z lokalnego teatru. Zachwala metraż, okolicę i ładny rozkład, ale zapomina dodać, że poprzednia lokatorka, która wciąż nie zabrała z mieszkania swoich rzeczy, trudniła się prostytucją. Nie trzeba długo czekać, by poukładane życie bohaterów runęło niczym domek z kart. Rana słyszy dźwięk domofonu. Przekonana, że Emad zapomniał kluczy, otwiera drzwi i wraca do łazienki. W następnej scenie widzimy ją już w szpitalu - pod kroplówką, potłuczoną, z rozciętą głową. Została napadnięta, prawdopodobnie zgwałcona. Ale jak to w kinie Farhadiego bywa, próba rekonstrukcji prawdy okazuje się pierwszym krokiem ku przepaści.
Całą recenzję można przeczytać TUTAJ.
***
Kraina traw (rec. "Sunset Song", reż. Terence Davies)
Wsi spokojna, wsi wesoła: ojciec batoży syna, matka lamentuje w kącie, dzieciaki jak sparaliżowane, generalnie wszyscy u diabła za piecem. Najstarsza córka, Chris Guthrie (Agyness Deyn), odwraca wzrok, wysłuchuje krzyków i pokornie doi krowy, rebelia to raczej kiepski pomysł – zwłaszcza na szkockiej prowincji w przededniu I wojny światowej. Jesteśmy w Kinraddie, fikcyjnym hrabstwie w północno-wschodniej Szkocji. To uniwersum szacownego literackiego klasyka Lewisa Grassica Gibbona i zarazem kraina snów brytyjskiego reżysera Terence’a Davisa – faceta, który wie, jak zamieniać wielką prozę w wielkie kino.
Z początku wydaje się, że mamy do czynienia z historią emancypacji. Matka truje siebie i najmłodszych synów, brat ucieka z narzeczoną do Argentyny, ojciec pada na zawał, a Chris zostaje sama i musi wziąć na barki ciężar zarządzania majątkiem. Niestety, nie tym razem – wątek zostaje szybko ucięty. Później przypuszczamy – na krótko, ale jednak – że pójdzie o wewnętrzne gierki hermetycznej społeczności: na scenie pojawiają się urzędnicy, dalsza rodzina próbuje ubezwłasnowolnić dziewczynę, zaczyna się próba sił. I znów pudło, to zaledwie parę scen. Opowieść wyhamowuje ostatecznie w rejonach tradycyjnego love story, w którym okrutna wojna przerywa piękną komunię dusz. I jest to o tyle niefortunna wolta, że zamienia film Daviesa w jeden, wielki konstrukcyjny feler: gdy okazuje się, że chodzi tak naprawdę o tęskne spoglądanie za horyzont i miłosną poezję nadawaną z offu, napisy końcowe są tuż za rogiem.
Natchniony ton, ustanowiony głównie przez narrację spoza kadru, jest zarazem błogosławieństwem i przekleństwem filmu.
Całą recenzję Michała Walkiewicza można przeczytać TUTAJ.
***
Ja, Józef K. (rec. "Ja, Daniel Blake")
Stolarz Daniel Blake chodzi od drzwi do drzwi. Próbuje wywalczyć zapomogę, ale wciąż całuje klamki. Został wdowcem, przeszedł zawał serca, a teraz wybiera między kulą w łeb a stryczkiem na szyję: lekarz odradza pracę (co wiąże się z utratą pensji), z kolei urzędnicy stwierdzają, że jest do niej zdolny (co skutecznie blokuje rentę). Gdy biurokratyczna maszynka zaczyna powoli go mielić, bohater poznaje kobietę w jeszcze gorszym położeniu. Katie, która na skutek gentryfikacji jednej z londyńskich dzielnic musiała przeprowadzić się aż do Newcastle, na utrzymaniu ma dzieciaki, a w portfelu zaledwie parę funtów.
"Ja, Daniel Blake" to film, który chciałoby się z całego serca pokochać. Ma świetnie napisane postaci, interesujący konflikt, a co najważniejsze – bierze na cel urzędową znieczulicę i bezbłędnie diagnozuje paradoksy brytyjskiego (i nie tylko) socjalu. Niestety, im dalej w las, tym grubszą warstwą publicystyki reżyser przykrywa bezpretensjonalną opowieść o facecie walczącym z systemem. Dość powiedzieć, że jest tu scena, w której bohater ozdabia w rebelianckim geście fasadę urzędu sprayem, a do boju zagrzewa go rozentuzjazmowany tłum gapiów.
Ktoś spyta: "czego się spodziewałeś"? W końcu Loach to reżyser, który podzielił swój dorobek artystyczny na oskarżycielskie pamflety pod adresem państwa i oskarżycielskie pamflety pod adresem państwa sprzed kilkunastu dekad.
Całą recenzję Michała Walkiewicza można przeczytać TUTAJ.
***
Co Ty wiesz o Ranie (rec. filmu "Klient")
O laureacie Oscara za "Rozstanie", Irańczyku Asgharze Farhadim, mówi się często, że umiejętności narracyjne odziedziczył po największych mistrzach dreszczowca, z Hitchcockiem na czele. Jest to o tyle interesujące, że jego nowy film zaczyna się, całkiem dosłownie, trzęsieniem ziemi. I choć bardzo szybko wychodzi na jaw, że to fałszywy alarm, napięcie zaczyna rosnąć.
Emad (Shahab Hosseini) i jego żona Rana (Taraneh Alidoosti) muszą wyprowadzić się z luksusowego mieszkania, cały budynek grozi zawaleniem. Pomocną dłoń wyciąga do nich kolega po fachu, aktor z lokalnego teatru. Zachwala metraż, okolicę i ładny rozkład, ale zapomina dodać, że poprzednia lokatorka, która wciąż nie zabrała z mieszkania swoich rzeczy, trudniła się prostytucją. Nie trzeba długo czekać, by poukładane życie bohaterów runęło niczym domek z kart. Rana słyszy dźwięk domofonu. Przekonana, że Emad zapomniał kluczy, otwiera drzwi i wraca do łazienki. W następnej scenie widzimy ją już w szpitalu - pod kroplówką, potłuczoną, z rozciętą głową. Została napadnięta, prawdopodobnie zgwałcona. Ale jak to w kinie Farhadiego bywa, próba rekonstrukcji prawdy okazuje się pierwszym krokiem ku przepaści.
Całą recenzję można przeczytać TUTAJ.
Udostępnij: