No ale własnie on jest wielką legendą. Gdyby umarł w starszym wieku być może nie otaczałby go niemal mistyczny wymiar aktora-buntownika.
raczej na odwrót. On jest legendą dlatego, że umarł i jest kojarzony z trzema, czterema rolami, z czasów młodości. Założę się, że jakby przeżył to na starość grałby w samych szmirach.
Miał 24 lata i już dwa razy nominowali go do Oscara. Wątpię, czy by tak było jak mówisz. Zresztą... Kto nie gra teraz w szmirach? Pacino i DeNiro jakoś grają, a nikt nie neguje tego, że są już legendami za życia.
Jest wielką legendą z każdego powodu, i jakby żył na 100% grał by w "szmirach", ale co z tego? Dzięki niemu szmiry stały by się czymś niepowtarzalnym, a czasem na papierze coś wydaje się lepsze, niż na żywo i na odwrót, i nigdy nie wiadomo , co z tego wyniknie, to dopiero praca aktorów decyduje o szmirze lub dobrym kinie.
Dokładnie, na zasadzie: żyj szybko, umrzyj młodo. Dlatego stał się legendą. Początek miał niezły, ale nie wiadomo jak jego kariera potoczyłaby się, gdyby żył. Moim zdaniem szybko by się wypalił. Wokół niego narosło wiele mitów przez lata. Zainteresowanym polecam niezłą biografię: "James Dean: The Mutant King".
Nie wiem czy ktokolwiek z was zauważył że większość ról które miał zagrać Dean przejął Paul Newman dzięki którym też stał się wielką gwiazdą?! Często się zastanawiam jakby to było gdyby Dean nie zginął w tym wypadku i zagrał wszystko co miał w planach być może Newman nie zrobiłby takiej kariery i byłby w cieniu Deana. A być może każdy z nich grałby swoje, od czasu do czasu grając w jednym filmie tworząc nie zapomniane kreacje (zresztą obaj stworzyli ich mnóstwo, no w przypadku Jamesa Deana tylko trzy).
Słuszna uwaga, że Newman niejako zastąpił Deana w kinie.
Tyle tylko, że Dean miał chorą osobowość, był bardzo nieszczęśliwym i pogmatwanym emocjonalnie człowiekiem, kompletnie nie radził sobie z rzeczywistością, był bardzo autodestrukcyjny itd. Dziś by powiedziano, że miał osobowość typu borderline. Myślę, choć oczywiście to tylko gdybanie, że gdyby nie zginął w wypadku, umarłby młodo na skutek przedawkowania lub samobójstwa.
A może gdyby nie ta tragiczna i przykra śmierć, to właśnie Deana by nie zapamiętano, bo by się rozmył. Miał trzy świetne role okej, ale one wszystkie w zasadzie na jedno kopyto.
Nie ujmując nic "ikonie/legendzie/bóstwie/czemukolwiek, co tam chcecie" - jego fenomen aktorski polega głównie na tym, że w wieku 24 lat zginął. Nie zdążył popsuć o sobie opinii, zagrać w jakimś naprawdę dennym filmie, zostać bohaterem potężnego skandalu... Możliwe, że gdyby wciąż żył, byłby po prostu kolejnym produktem przeżutym, połkniętym i zwymiotowanym przez bezlitosną maszynkę do mielenia zwaną "Hollywood".
Lubię tego aktora, nie atakuję go. Zwyczajnie silę się na obiektywizm... Nie ma za co.
- Ja
Dodałabym jeszcze, że oceniając jego fenomen większość ma przed oczami tylko role w "Olbrzymie", "Na wschód od Edenu" i "Buntowniku bez powodu", mało kto widział jego wprawki do zawodu i te epizodyczne rólki, przez co jawi się jako objawienie podczas, gdy troszkę czasu mu zabrało wejście na TOP. W mojej ocenie Dean był najsłabszym aktorem z wielkiej trójki szkoły Strasberga - Brando i Clift byli o krok przed nim. W swoich rolach był bardzo szczery - wręcz boleśnie naturalny ale nie miał wokół siebie otoczki tajemnicy jaką powinien mieć aktor. Mam wrażenie, że bardziej zachwyca jego wizerunek niż on sam.