w "I love you Phillip Morris" sie pogrążył.
Zawsze ceniłam go jako komika i lubiłam śmiać się z jego genialnych min. Ale po występie w tym filmie dużo u mnie stracił.
"I love you...." to...to..... to było D N O .
Autorzy filmu nierównomiernie wymieszali komediowe gagi z wątkami dramatycznymi. Przez to obraz, pod względem nastroju, jest nijaki. I o ile McGregor wypada w roli naiwnego geja-kochanka przekonywująco, od Carrey’a bije sztuczność. Przerysowane sceny komiczne z Carrey’em wypadają jak kalka z poprzednich jego ról. A wszelkie próby nałożenia na niego maski człowieka cierpiącego, ukazują wyższość europejskiej szkoły aktorstwa nad amerykańską.
Myślę, że całość została za mocno przerysowana. Reżyser starał się za bardzo rozbawić widza przy równoczesnym wzbudzaniu w nim litości. Jak dla mnie wyszło chaotycznie.
No i nie lubię gejów. (choć poszłam na ten film bez żadnych uprzedzeń) - jak znam życie zaraz odezwą się ci supertolerancyjni i nazwą mnie homofobem. OK.
Muszę zobaczyć i sam ocenić :) Odezwę się i jak będę mieć odmienne zdanie, to się pokłócimy :P:)
Pozdrawiam :)
Zresztą mało to było tematów w stylu "zjadłbyś gówno albo obciągnął za 10 miliomów?" - a aktorzy ciągle są narażeni na takie propozycje. Wielu daje się skusić jak im producent powie "dostaniesz rolę, ale musisz mi obciągnąć". Ja bym obciągnął De Niro, jakby mi obiecał, że skończy karierę filmową.