W Hollywoodzkich filmach grał zazwyczaj zastraszonego agenta lub jąkającego się doktora. Dopiero, kiedy zobaczyłem go w "M" Fritza Langa, pomyślałem "Kurczę, facet naprawdę potrafi grać". Jego postać nie miała szans w tym filmie, z góry przesądzone było, co się z nią dalej stanie. A on wyrzucił z niej pełno emocji w postaci niezwykle naturalnych wrzasków (zabawne zdanie, co?). Oprócz "M" (lub "M - Morderca") polecam "Arszenik i Stare Koronki" (z niezwykle zabawnym Carym Grantem), w którym Lorre wciela się w postać znerwicowanego chirurga.