Recenzja filmu

Pewnego razu w listopadzie (2017)
Andrzej Jakimowski
Agata Kulesza
Grzegorz Palkowski

Antyfaszyzm w multipleksie

Niespełna tydzień przed jedenastym listopada — dniem dumy, pamięci, ale także strachu — do kin weszła najnowsza produkcja Andrzeja Jakimowskiego, aby prosto z wielkich ekranów multipleksu ukazać,
Niespełna tydzień przed jedenastym listopada — dniem dumy, pamięci, ale także strachu — do kin weszła najnowsza produkcja Andrzeja Jakimowskiego, aby prosto z wielkich ekranów multipleksu ukazać, że niepodległa Polska jest domem nie tylko szczęśliwych i wolnych Europejczyków, lecz także pozbawionych praw człowieka (a zarazem, jak mówi jeden z bohaterów filmu, nieobjętych przepisami o ochronie praw zwierząt) bezdomnych oraz pseudopatriotów, którzy w biało-czerwonych opaskach na ramieniu, wiele lat po wojnie, wciąż są gotowi zabijać.

Główna bohaterka, grana przez Agatę Kuleszę Mamusia, wraz z synem Markiem (Grzegorz Palkowski) została eksmitowana z mieszkania przy ulicy Nowogrodzkiej. Nie wiemy o tej sprawie nic ponad to, że na zajęte przez komornika konto wpływa renta kobiety i stypendium jej syna, a ich eksmisja nie była jedyną w tamtym miejscu — mieszkańcy kamienicy są przyzwyczajeni do widoku eleganckiej kobiety w towarzystwie smutnych panów. Co więcej, wykazują solidarność z pokrzywdzonymi sąsiadami i bynajmniej nie uważają pracy komorniczki za uczciwą. "Porządnych ludzi wyrzuca z domu!". Zgadza się, porządnych – w dodatku wcale nie patologię, lecz byłą nauczycielkę i studenta, zmuszonego do wysłuchiwania akademickich wykładów na tematy, które jako eksmitowanego na bruk dotyczą go osobiście. Jakimowski dobitnie pokazuje więc widzom, że w neoliberalnej Polsce dwudziestego pierwszego wieku nawet tak zwanej inteligencji grozi zupełna degradacja społeczna.

Tymczasem bohaterowie muszą znaleźć nowy dach nad głową. Markowi pomaga jego dziewczyna (Alina Szewczyk), której mieszczański ojciec pozwala spać u siebie… w garażu. Mamusia nie ma tego szczęścia, zaprzyjaźnia się za to z kundelkiem o imieniu Koleś. Ich międzygatunkową przyjaźń można właściwie określić głównym motywem filmu – to obecność psa przekłada kobieta ponad własne dobro, ciepło, miejsce w niektórych noclegowniach.

Skąd dowiadują się o istnieniu skłotu przy ul. Skorupki? Być może od byłej uczennicy Mamusi, która zamieszkała na Przychodni (tak nazywa się to miejsce, zarówno w filmie, jak i rzeczywistości). Mityczni normalsi, o ile istnieją, zdają się nie być świadomi, że grono osób, czasem z przyczyn ekonomicznych, często tylko ideologicznych, urządza sobie dom w niezamieszkanym pustostanie. "Pewnego razu w listopadzie" stara się przybliżyć owym normalsom funkcjonowanie skłotu – ludzie nie tylko tam mieszkają, ale prowadzą też bezpłatne zajęcia edukacyjne, podczas których każdy dzieli się swoimi umiejętnościami, a jeśli podobnie jak nastolatki z początku filmu chciałabyś wystawić przedstawienie, to może uda ci się skorzystać w tym celu z wspólnej, wydartej kapitałowi przestrzeni. Dodatkowo, co uważam za wielką zaletę, do pracy nad filmem zaangażowano prawdziwych członków i prawdziwe członkinie kolektywu Przychodnia. Jednak czy efekt jest taki, jakiego my, osoby wspierające ruch skłoterski, chciałybyśmy? Mojej pamięci wciąż nie chce opuścić scena, w której skłoters, przyjmując pod opiekę psa o imieniu Koleś, mówi: "Po co smycz? Tu panuje wolność". Takie złote myśli do społu z obrazem ściśniętej w ciemnym pomieszczeniu grupy, na uboczu której ktoś bazgrze bezładnie po ścianie – nawet w moim, zaznajomionym z funkcjonowaniem skłotów, odczuciu – tworzą dosyć sekciarskie skojarzenia.

Cała ta wędrówka Mamusi i Marka po Warszawie wykluczonych, niewidzialnych, po Warszawie spoza TVN-owskich seriali, w czasie seansu zdaje się nie mieć końca. Ciągłe poszukiwanie miejsca, w którym schronienie mogłaby znaleźć kobieta i jej pies i senna podróż chłopca na trasie między uczelnią, ukochaną Olą, pracą w myjni samochodowej a Mamusią, wszystko to, jakkolwiek tragiczne i przygnębiające, szybko zaczyna nudzić widza. Założeniem reżysera było, jak sądzę, ukazanie życia jako takiego, możliwie unikając fajerwerków. Pozbawiony domu człowiek częściej błąka się ulicami i szuka ustronnego miejsca, aniżeli przeżywa przygody, które chcielibyśmy oglądać – oczywiście jeśli darujemy sobie epatowanie przemocą bezlitosnej ulicy. Jednak kino to nie proza życia, a historia potrzebuje fabuły. Rzeczywistej fabuły, przemyślanej i dopracowanej, sięgającej głębiej niż pasek "Wiadomości". Moim zdaniem po prostu zabrakło tu scenariusza. Bo przecież ciekawie można opowiedzieć nawet o tułaczce od Annasza do Kajfasza współczesnej brytyjskiej biurokracji, czego dowodem jest "Ja, Daniel Blake" Kena Loacha.

Lecz to nie koniec, przed nami punkt kulminacyjny: nagle okazuje się, że dziś jedenasty. Niczego nieświadomy Mareczek chce odwiedzić matkę, która w tak zwanym międzyczasie zdążyła zostać zaangażowaną w ekoblokady skłoterką. Chłopak ma zamiar zakończyć tę farsę, bo w końcu udało mu się znaleźć mieszkanie do wynajęcia. Chociaż skłoters egzaltowanym tonem ostrzega go, że może szybko nie wyjść z Przychodni, ten wcale się nie przejmuje. Ale rzeczywiście. Nie sposób opuścić zabarykadowaną Przycho, gdy narodowcy rozpoczęli oblężenie i przy cichym przyzwoleniu policji próbują wzniecić ogień, aby uśmiercić mieszkańców i gości skłotu. Tutaj Jakimowski zaczyna bawić się w rekonstrukcję historyczną, bo ten atak niestety wydarzył się naprawdę – 11.11.2013 roku. Powagę sytuacji niszczy wątek dodany, jak rozumiem, przez reżysera: Mamusia usilnie stara się narazić cały skłot na niebezpieczeństwo, próbując z niego wyjść w celu ratowania psa. Jakkolwiek rozumiem strach o ukochane zwierzę, tak w kontrze do gaszących race i wzmacniających barykady skłotersów, Mamusia i Mareczek wyglądali dosyć egzotycznie. A co gorsza, rozmyli całą powagę zupełnie nieśmiesznej sytuacji.

"Pewnego razu w listopadzie" uważam za film o straconym potencjale. Materiał na dobre kino społeczne został zniweczony poprzez rzucenie widzowi kilku szokujących nagłówków: dzika reprywatyzacja, przemoc policyjna, bezdomność, narodowcy, a do tego jeszcze lewaki ze skłotu. Owszem, dla tych ostatnich to wszystko jest codziennością. Szerzej: dla aktywistów. Ale film ten nie powstał chyba jako laurka dla nich, dla nas. Tak mi się przynajmniej wydaje. Chcąc ukazać szerokiej publiczności wszystkie te problemy, trzeba zrobić to nadzwyczaj mądrze.

A przede wszystkim: napisać dobry scenariusz.
1 10
Moja ocena:
6
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?
Andrzej Jakimowski zaglądał już z kamerą do popegeerowskiego gospodarstwa ("Zmruż oczy") i na zrujnowane... czytaj więcej

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones