Recenzja filmu

Żyć nie umierać (2015)
Maciej Migas
Tomasz Kot
Janusz Chabior

Dziwne są tylko chwile

"Żyć nie umierać" wydaje się zarazem za mało i za bardzo wykoncypowane. Brakuje tu jakiegoś naczelnego pomysłu, który spinałby całość. Mógłby to być klucz "po bożemu", mógłby to być klucz "po
Kiedy umierasz na raka, podobno masz trzy opcje. Spisał je dla nas Cezary Harasimowicz, a wyliczył Janusz Chabior w jednej ze scen filmu "Żyć nie umierać". Szału nie ma: albo strzelasz samobója, albo idziesz w tango, albo robisz remanent. To trzy możliwości fabularne; trzy kierunki, w jakich potoczyć się może akcja filmu. Czemu akurat trzy? Bo to ładna liczba, taka w sam raz. Bo klarownie przeciwstawia sobie dwie alternatywy, podkreślając zarazem to "jedyne właściwe" wyjście. Bo scenarzyści generalnie myślą trójkami, wiecznie celując w doskonałą proporcję trzyaktowej struktury. Co ciekawe, zasugerowane w scenariuszu Harasimowicza myślenie "po trzy" jakoś się udziela. Dlatego widzę właśnie trzy opcje na obronę nie do końca udanego filmu Macieja Migasa. Nazwijmy je trzema "ale".



Po pierwsze: "ale Tomasz Kot". Oto jedno z niepisanych praw polskiej kinematografii: żeby nie wiem, jak zły był sam film, aktorowi zawsze udaje się zachować twarz. Nawet więcej: swoją rolą potrafi "wyciągnąć" niemal każdą produkcję. W rezultacie jego obecność na liście płac stanowi rodzaj polisy ubezpieczeniowej: jak będzie bardzo źle, Kot zapobiegnie katastrofie ("Yuma", "Disco Polo"), a i w bardziej sprzyjających okolicznościach nie zaszkodzi ("Bogowie"). "Żyć nie umierać" leży gdzieś pomiędzy tymi dwiema skrajnościami. Przede wszystkim dlatego, że nie ma tu chyba scen bez Kota – nie ma więc i scen ewidentnie złych. Proste. To jednak nie wszystko. Bo postać Bartosza Kolano daje naszemu gwiazdorowi intrygującą sposobność odegrania własnego czarnego snu. Kolano to przecież antyteza Kota: aktor, który przegapił swoje pięć minut, stoczył się na alkoholowe dno i żyje teraz od chałtury do chałtury. A to reklamuje proszek w sklepie, a to odgrywa klauna dla jakichś przedszkolaków, a to zagrzewa publiczność w studiu telewizyjnego show. Jego życie jest w rozsypce do tego stopnia, że zdiagnozowany rak może nieść już tylko szansę na poprawę. I Kot sprawia, że w to wierzymy.

Po drugie: "ale szlachetne intencje". "Żyć nie umierać" zainspirowała historia Tadeusza Szymkówa, przyjaciela Cezarego Harasimowicza, nazywanego ulubionym aktorem Władysława Pasikowskiego. Dzieło jest więc osobiste, powstało z potrzeby serca, co więcej: porusza ważny i poważny temat.  Dlatego bez cienia drwiny napiszę, że to film dobry. Nie w sensie "świetny",  raczej - "przyzwoity".



Po trzecie: "ale trudna konwencja". Prawda, Maciej Migas i Cezary Harasimowicz postawili przed sobą trudne zadanie. Ów poważny temat postanowili ugryźć w sposób wymagający nie lada reżysersko-scenariopisarskiej ekwilibrystyki. Nie tacy mistrzowie potykali się już na próbach opowiedzenia słodko-gorzkich historii, mających bawić i wzruszać za razem. Ostatnie filmy Andrzeja Jakimowskiego i Macieja Pieprzycy dowiodły co prawda, że się da. Tutaj udaje się mniej. Bo próby lawirowania między biegunami humoru i powagi dają efekt twórczego niezdecydowania. Przyzwoity, porządny, szlachetny film? Trzy razy tak. I jeszcze nijaki.

"Żyć nie umierać"
wydaje się zarazem za mało i za bardzo wykoncypowane. Brakuje tu jakiegoś naczelnego pomysłu, który spinałby całość. Mógłby to być klucz "po bożemu", mógłby to być klucz "po dziwnemu". A jest coś pomiędzy: klasycznie opowiedziana historia z głupia frant przetykana przejawami "codziennego surrealizmu". Mamy wątek niespodziewanie rozśpiewanej ukraińskiej prostytutki, mamy dziwaczne spotkanie Bartosza z pewnym Wietnamczykiem czy "wizyjne" wtręty w rodzaju sekwencji westernowej. Rozumiem, że stoi za tym myśl dająca się zilustrować bon motem z jakiegoś szlagieru: że "piękne są tylko chwile", że "dziwny jest ten świat" (jeden z tych cytatów widnieje zresztą na plakacie filmu). Rozumiem, że zawód bohatera kusi do zacierania granicy między ekranowym faktem a fikcją. Ale te próby stylizacji są nazbyt ostrożne – być może z szacunku dla tematu. Co gorsza, realistyczna strona filmowego równania również nie przekonuje. W najgorszych momentach trąci wręcz kabaretem, ewentualnie literaturą. Zgrzytają wykoncypowane dialogi ("Nie wszystko da się odkręcić". – "Mówisz jak hydraulik, któremu nic się nie chce".), zgrzytają wymyślone sytuacje (rozmowa z nierozumiejącym słowa po polsku Węgrem), zgrzytają żarty inscenizacyjne (dwóch anonimowych alkoholików w spelunie delektujących się sokiem). Smutne: perypetie Bartosza Kolano wydają się zbyt… napisane. Ironia losu w przypadku filmu inspirowanego prawdziwym życiem.
1 10
Moja ocena:
4
Rocznik 1985, absolwent filmoznawstwa UAM. Dziennikarz portalu Filmweb. Publikował lub publikuje również m.in. w "Przekroju", "Ekranach" i "Dwutygodniku". Współorganizował trzy edycje Festiwalu... przejdź do profilu
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones