Recenzja filmu

Happy, Happy (2010)
Anne Sewitsky
Agnes Kittelsen
Henrik Rafaelsen

Erotyczny karambol

Twórczynie snują po prostu dowcipną opowieść, czule przyglądając się bohaterom; pozwalają im po kawałku odsłaniać się, a widzom czerpać z tego sporo radości.
Kaja liczyła na to, że nowi sąsiedzi wprowadzą w jej życie jakieś zmiany, ale ich rozmiaru nawet  nie była w stanie sobie wyobrazić. Dla nauczycielki żyjącej w nieudanym związku na norweskiej prowincji każde wydarzenie może być epokowe, ale małżeństwo, które wprowadzi się do domku naprzeciwko, zafunduje kobiecie rewolucję seksualną, obyczajową i światopoglądową. Wielkomiejscy Sigve i Elisabeth, ze swoim adoptowanym etiopskim synkiem, wydają się idealni, idealnie więc nadają się na zwierciadło dla życia Kai. Mąż nie chce się z nią kochać, syn jej nie szanuje, praca nie daje satysfakcji. W połączeniu z nieokrzesanym mężem są trochę uciążliwym towarzystwem dla Państwa Idealnych, którzy z wielkiego miasta przywieźli ze sobą nie tylko zdrowy sceptycyzm, ale też całe mnóstwo problemów. Kobieta nie przestaje się jednak uśmiechać i zaklinać rzeczywistość "pozytywną energią". Happy-go-lucky! Będzie lepiej!

Małe rodzinne ekosystemy potrafią higienicznie odprowadzać toksyny poza domowe gniazdko – wystarczy udawać, że nie usłyszało się lekceważenia w czyimś głosie, nie zauważyło pogardy, nie poczuło bólu. Poza szczęścia albo obojętności pozwala unikać konfliktu i mierzenia się z problemami. Ale gdy zderzają się ze sobą dwa takie ekosystemy (w tym wypadku lepiej chyba mówić o "ocieraniu"), nie wszystko da się tak elegancko załatwić. Po słowie chlapniętym w towarzystwie "obcych" zostaje plama na dywanie, a w powietrzu zawisa burza.

Dwa związki z problemami w miejscu odciętym od świata to sytuacja niemal laboratoryjna. Żeby oczyścić atmosferę, scenarzystka Ragnhild Tronvoll doprowadza do seksualnego karambolu. Od każdego, kto bierze w nim udział, wymaga on przekroczenia granicy, co w filmie równoznaczne jest ze stawieniem czoła własnym problemom i pragnieniom. Bohaterowie z mniejszym skrępowaniem wyrażają się za pomocą swoich ciał niż słów czy prostych gestów. Może dlatego, że kluczem do szczęścia w norweskim filmie nie jest znalezienie optymalnego partnera ale – jakkolwiek banalnie by to brzmiało – odnalezienie siebie. Bycie szczęśliwym ze sobą samym, poczucie komfortu we własnym ciele i własnym życiu. Tego szukają u kochanka: akceptacji, uwielbienia, pożądania. Poświadczenia własnej wartości.

Film Anne Sewitsky nie próbuje łamać jakichś barier czy być na siłę "filozoficznie prowokacyjny" (kto widział "Trzy" Toma Tykwera może mieć nawet uporczywe wrażenie deja vu). Twórczynie snują po prostu dowcipną opowieść, czule przyglądając się bohaterom; pozwalają im po kawałku odsłaniać się, a widzom czerpać z tego sporo radości. Dzięki wyciągnięciu brudów zakwita przede wszystkim stłamszona Kaja, ale wielkie porządki posłużą wszystkim. I wszystko poprowadzone jest na tyle zgrabnie i przyjemnie, że aż chce się uwierzyć, że seks jest niezawodnym sposobem na oczyszczenie głupio zagmatwanych ludzkich relacji i nigdy nie wznosi ich na wyższy poziom komplikacji. W "Happy, Happy" wszyscy, bardzo rozsądnie, przedkładają eksperymenty nad pławienie się we własnym nieszczęściu i poczuciu krzywdy. I to już wartość bezdyskusyjna, za którą warto wypić. Happy-go-lucky! Będzie lepiej!
1 10
Moja ocena:
7
Rocznik '82. Urodzony w Grudziądzu. Nie odnalazł się jako elektronik, zagubił jako filmoznawca (poznański UAM). Jako wolny strzelec współpracuje lub współpracował z różnymi redakcjami, z czego... przejdź do profilu
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones