Fani i fanki komedii romantycznych znajdą w "Eternity" wszystko, co kochają: uczucia, wyjątkowe randki, wielkie wyznania, ale też zazdrość, sekrety, zdrady oraz – co najważniejsze – niemożliwe
Śmierć to jedyny pewny element naszego życia. Niezależnie, czy jesteśmy bogaci, biedni, szczęśliwi, smutni, samotni czy posiadający kochającą rodzinę – każdy z nas pewnego dnia umrze. Nic więc dziwnego, że właśnie wyobrażenia na temat odchodzenia i zaświatów stanowią nieodzowną część wszystkich religijnych systemów, zaprzątają ludzkie umysły i wciąż powracają w kulturze – od "Boskiej komedii" Dantego Alighieriego po disneyowskie "Coco" i "Co w duszy gra". Najwięcej szumu w tej dziedzinie w ostatnich latach wywołał jednak sitcom NBC "Dobre miejsce" z Kristen Bell i Tedem Dansonem w rolach głównych i to właśnie on zdawał się główną inspiracją twórców "Eternity. Wybieram ciebie".
Takie oparcie się na hitowym telewizyjnym show nie jest niczym nowym w filmografii Davida Freyne'a. Trudno znaleźć recenzję jego "Randek z Amber", w której nie ma porównania do będącego wtedy na szczycie "Sex Education" Netflixa. W swoim filmie z 2020 roku osadził akcję w latach dziewięćdziesiątych, by opowiedzieć o queerowych, acz wciąż schowanych w szafie nastolatkach, którzy zamiast konfrontować się ze światem i ujawniać własną orientację, ryzykując zderzenie się ze ścianą prowincjonalnej homofobii, decydują się udawać parę. Mieliśmy tu młodość, odkrywanie siebie i szczeniackie seksualne konfabulacje. Gdy w otwierającej scenie "Eternity" wiekowa para dyskutuje ze sobą w zdezelowanym samochodzie o najlepszym miejscu na spędzenie ostatnich dni (morze czy góry) oraz gender reveal party kolejnego już wnuka, na które właśnie zmierzają, zdaje się, że nie możemy być dalej od takiej dziecinady. Życie – i śmierć – niosą jednak ze sobą niespodzianki. Już za chwilę on po raz ostatni zakrztusi się uwielbianymi precelkami, akurat gdy życiowa partnerka z rozmarzeniem będzie wspominać magnetyczną urodę swojego pierwszego męża – młodego wojaka, który z wojny w Korei wrócił w metalowej trumnie.
Zamiast w piekle, na Polach Elizejskich, w Valhalli czy w pozornie idealnym miasteczku, Larry budzi się w podmiejskim pociągu zmierzającym na gargantuiczną stację przesiadkową. Nie wszystko jest jednak takie złe: nie jest już zdziadziałym Barrym Primusem, ale młodym i przystojnym Milesem Tellerem – po śmierci każdy przybiera formę z momentu, gdy był najszczęśliwszy w życiu. Niby w "Soku z żuka" wieczność okazuje się bardziej zbiurokratyzowana, niż chcielibyśmy sobie wyobrazić, wszak jakoś te wszystkie miliardy dusz trzeba zorganizować. W wizji scenarzysty Patricka Cunnane’a (ekspert od niespodziewanych sytuacji za sprawą serialu "Designated Survivor") zaświaty mają formę swoistych targów turystycznych w retro-futuro estetyce lat sześćdziesiątych. Oto masz tydzień (po co w egzystencji pozacielesnej upływ czasu i pojęcie kalendarza – trudno powiedzieć), by wybrać, gdzie bytować będziesz przez najbliższą wieczność. Szalone lata dwudzieste (lecz bez kryzysu finansowego i nazistów)? Scena klubowa lat osiemdziesiątych (bez AIDS i policyjnej przemocy)? Albo Paryż wraz z tamtejszymi egzystencjonalistami? A może po prostu plaża z gwarantowaną dobrą pogodą lub domek w górach? Możliwości są nieskończone, ogranicza cię tylko własna wyobraźnia (i umiejętność odmówienia natrętnym sprzedawcom swoich rajów). Jest tylko jeden haczyk – raz wybranej opcji już nigdy nie możesz zmienić albo zostaniesz zesłany do pustki, świata wiecznej ciemności i samotności swoim okropieństwem przypominającej jedynie wizję zaświatów z Pullmanowskich "Mrocznych materii".
Nie mamy jednak czasu na eksplorowanie teologicznych konsekwencji takiego konsumerycznego kształtu życia po życiu – to wszak komedia romantyczna. Joan wkrótce dołącza do męża w ciele Elizabeth Olsen. Okaże się jednak, że te wszystkie dekady czekał na nią także Luke – wspomniany wcześniej niedoszły weteran. Kobieta staje przed wyborem dramatycznym: ma tydzień, by zdecydować, kto jest jej bliższy – pierwsza, niespełniona i tragicznie przerwana miłość czy człowiek, z którym spędziła tyle dekad. Żaden z mężczyzn się nie cofnie przed niczym, by udowodnić swoją wyższość. W cały ten miłosny trójkąt zostaną jeszcze zaangażowani Anna (Da’Vine Joy Randolph) i Ryan (John Early), pracownicy tej swoistej stacji przesiadkowej, którzy mają za zadanie pomóc swoim podopiecznym w wyborze.
Fani i fanki komedii romantycznych znajdą w "Eternity" wszystko, co kochają: uczucia, wyjątkowe randki, wielkie wyznania, ale też zazdrość, sekrety, zdrady oraz – co najważniejsze – niemożliwe wybory. Największym problemem filmu zdaje się jednak jego wyjściowe założenie, które wciąż powraca we wszystkich dialogach. Fundamentem całej opowieści i dylematu jest bowiem fakt, że grany przez Calluma Turnera Luke stanowi współczesne wcielenie Adonisa, a jego męska uroda jest niezrównana, podczas gdy Miles Teller (nawet bez tradycyjnego atrybutu "BrzydUli", czyli okularów) to niewyróżniająca się niczym szara myszka. Produkcja próbuje ogrywać tę absurdalnie wydumaną dychotomię komediowo – chociażby dając obu mężczyzną niemal tę samą fryzurę, lecz na kolejne wskazanie domniemanej przepaści estetycznej między życiowym partnerem Dui Lipy a ofiarą prześladowania Terence’a Fletchera trudno reagować inaczej niż przewróceniem oczami.
Tym, co niewątpliwie uwodzi w "Eternity", jest warstwa wizualna koordynowana przez Zazu Nyers i Andrew Li (m.in. "Szogun" czy "The Last of Us"). Pastelowa retro-futurystyczna stacja przesiadkowa kusi plastycznością i masą odwołań wizualnych do pożyczonej z kina i popkultury nostalgii – od "Mad Mena" przez "Lśnienie" po "Gorączkę sobotniej nocy" i produkcje Wesa Andersona. Jednak także przenosiny do różnych wieczności oraz przedśmiertny prolog mają swoje wyraźne estetyki i uroki; raz jesteśmy w realistycznym amerykańskim kinie niezależnym, za chwilę w komedii z Adamem Sandlerem, kojącej zieleni górskich lasów tudzież bieli stoków, by w końcu wylądować w abstrakcyjnej minimalistycznej pantomimie pamięci. Za trzymaniem kadrowej oraz kolorystycznej wewnętrznej spójności odpowiadał tu operator Ruairí O'Brien, dla którego był to pierwszy tak wizualnie ambitny projekt; do tej pory działał głównie w brytyjskiej telewizji, gdzie pracował m.in. przy "Upadku" z Gillian Anderson i Jamiem Dornanem.
W całym galimatiasie emocji oraz uczuć "Eternity" bez dwóch zdań moją ulubioną postacią była grana przez Olgę Merediz Karen, nienawidząca Larry’ego sąsiadka i najlepsza przyjaciółka Joan, która (nie)szczęśliwie zmarła w tym samym tygodniu, co przewodnia para. Jej gorzkie ironiczne komentarze napędzane litrami wpijanego i wlewanego w postać Olsen wina stanowią igłę rozbijającą balon patetyzmu i ratują przed znużeniem. Jest to przydatne tym bardziej, że chociaż film bardzo umiejętnie żongluje tropami gatunkowymi, to w samym scenariuszu niespecjalnie ma ochotę dodać cokolwiek od siebie. Kolejne ujawnienia skrywanych sekretów, akty nieporadności, wybuchy zazdrości czy gesty poświęcenia w imię uczuć są boleśnie wręcz przewidywalne. Nie jest to oczywiście wielkim problemem w komedii romantycznej, która pewną schematyczność ma oczywiście wyrytą w swoim DNA, lecz osoby niebędące wielkimi fanami gatunku mogą podczas seansu kilkukrotnie ziewnąć.