Recenzja filmu

Bez przebaczenia (2024)
Chris Andrews
Christopher Abbott
Barry Keoghan

Instynkt stadny

Andrews bezlitośnie kopie mężczyzn uwięzionych w spirali codzienności, niepotrafiących uporać się z długami, bliskimi, gniewem, ale i nieumiejących poprosić o pomoc, przyznać się do słabości.
Instynkt stadny
Człowiekowi można przed kamerą poderżnąć gardło, wyłupić oko i połamać nogi, ale takiego kotka zabić nie przystoi nawet poza kadrem. Debiutujący filmem "Bez przebaczenia" Christopher Andrews doskonale zna niezmienne od lat prawidła scenopisarstwa oraz zasady rządzące sympatią oglądających – i choć jego film pełen jest cokolwiek nonsensownego okrucieństwa, to drży mu ręka, zanim podniesie ją na owce. Zagubione na pastwisku stado staje się bowiem zarzewiem toksycznego sąsiedzkiego konfliktu, którego eskalacja zdumiewa. Lecz reżyserska powściągliwość w scenach katowania bezbronnych zwierząt nie wynika ani z naiwności, ani z idealizmu – tu nikt nie oszukuje, że mięso rośnie na drzewie – tylko z realizmu. Zresztą Andrews traktuje owce przedmiotowo, jako środek narracyjny. Emocjonalną reakcję wywołuje tu tylko, jakżeby inaczej, śmierć psa. To zaledwie dygresja, aczkolwiek pozwala zadumać się nad podwójnymi standardami kinematograficznymi, zwłaszcza jeśli chodzi o kino utytłane w jusze.


Nie jest jednak "Bez przebaczenia" (polski tytuł co prawda zubaża podwójne znaczenie oryginalnego "Bring Them Down", ale jest i tak ciekawy z uwagi na fakt, że Andrews cytuje inny film Clinta Eastwooda, "Mściciela", jako inspiracyjny punkt wyjścia) żadnym tam akcyjniakiem, gdzie trup, przynajmniej ten ludzki, ściele się gęsto. Jest to smolista, ponura opowieść o niemożności wyczołgania się spod przytłaczającego poczucia winy determinującego każdy ruch, myśl, decyzję. Nieustannie znajdujący się na granicy pęknięcia, dobiegający czterdziestki irlandzki pasterz Michael (Christopher Abbott) życie przegrał jeszcze za młodu, na poły umyślnie rozbijając auto, w którym wiózł swoją dziewczynę oraz matkę, zamierzającą odejść od męża. Pierwsza odeszła do innego, druga zginęła tragicznie.

Od tamtej pory wegetuje z ojcem na prowincjonalnej farmie owiec, gdzie każde dzisiaj jest takie samo jak wczoraj i jutro. Póki Jack (Barry Keoghan), syn hodowcy, z którego działką sąsiaduje Michael, nie kradnie mu zwierząt. Nie skutkują ani upomnienia o ich zwrot, ani towarzyski ostracyzm. Pasterz prędko staje się obiektem sąsiedzkich szykan, a oliwy do ognia dolewa fakt, że żoną upartego rolnika, Gary’ego (Paul Ready), jest dawna partnerka Michaela. Pierwszy akt filmu to coś na kształt kroniki stopniowego upadlania człowieka przez człowieka i zarazem niemy apel o rozluźnienie pięści i otwarcie ust. Bo przecież kłopot ten udałoby się rozwiązać w trymiga, problematyczną sprawę załatwić od ręki, gdyby Michael, Jack i Gary byli zdolni zamienić kilka spokojnych zdań. Ale nie pozwala im na to niepisany męski etos, pasterska duma, tudzież zwyczajny upór i głupota.


"Bez przebaczenia" osiąga punkt kulminacyjny mniej więcej w połowie długości filmu, potem już oglądamy z grubsza te same zdarzenia z perspektywy Grega i Jacka, nie Michaela. Szczęśliwie Andrews nie ulega pokusie postawienia znaku równości między owymi doświadczeniami – tamci panowie to nadal niesympatyczni dranie. Bo i nie chodziło tu o żadne rozgrzeszenie, wyłącznie o pokutę. Za nic konkretnego, za życie, po prostu. Jest w tym wszystkim bowiem nuta nihilizmu, która uderza najbardziej nie podczas brutalnych scen przemocy, lecz zwykłej rozmowy ojca z synem o marzeniach. Andrews bezlitośnie kopie mężczyzn uwięzionych w spirali codzienności, niepotrafiących uporać się z długami, bliskimi, gniewem, ale i nieumiejących poprosić o pomoc, przyznać się do słabości. "Nie chcę, żeby syn patrzył, jak płaczesz" mówi żona do zrozpaczonego Gary’ego, prezentującego się innym wyłącznie jako facet twardy i surowy.


Nie ma w tym filmie dydaktyzmu, nie ma żadnej lekcji, nie ma też słodkiego, wyssanego z palca zakończenia, to raczej opowieść o draniach i drańskich czynach, za które może i czeka kara, a które same na pewno są już karą. Mówi się, że zapędzone do rogu dzikie, ranne zwierzę będzie gryźć i drapać, broniąc się do upadłego. Podobnie cywilizowany człowiek. Michael i Greg w trakcie filmu przekraczają Rubikon, granicę, zza której nie ma już powrotu, holując Jacka, który problemy umie rozwiązywać jedynie poprzez generowanie kolejnych. Pokoleniowa trauma dopadnie i jego, a on przekaże ją dalej, bo przecież lada chwila będzie chłopakiem z rozbitego domu, pozbawionym młodzieńczego snu o czymś lepszym. I tak się spokojnie żyje na tej wsi.
1 10
Moja ocena:
7
Krytyk filmowy i tłumacz literatury. Publikuje regularnie tu i tam, w mediach polskich i zagranicznych, a nieregularnie wszędzie indziej. Czyta komiksy, lubi kino akcji i horrory, tłumaczy rzeczy... przejdź do profilu
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?