Recenzja filmu

Letnia szkoła życia (2017)
Laurent Cantet
Marina Foïs
Matthieu Lucci

Ludzie bezbronni

To raczej zaskakująco szczery i trafny portret pokolenia, które za wszelką cenę unika pytań o politykę, a jednocześnie oddycha powietrzem rozpolitykowanym jak nigdy dotąd. Próbuje dojść do
La Ciotat między Marsylią a Tulonem – prawdopodobnie najbardziej opatrzone małe miasteczko w historii ruchomych obrazów. To tutaj wjeżdżał pociąg braci Lumière – ten prawdziwy, buchający gęstą parą, ale też ten z anegdot: postrach widzów, kolos zmieniający percepcję i transformujący świat. W "Letniej szkole życia" – nowym filmie laureata Złotej Palmy Laurenta Canteta – dokumentalne obrazy z przeszłości grają kluczową rolę. Kiedyś w mieście działał wielki przemysł, majestatyczna stocznia-żywicielka dawała schronienie setkom uciekinierów z frankofońskich rubieży. Na archiwalnych zdjęciach oglądamy dumę ludzi pracy – wodowanie okrętów, lokalne święto morza, falę zmywającą latarnie uliczne i zaparkowane samochody. Teraz po tamtej rzeczywistości pozostała tylko rdza, bezrobocie, marazm i wspomnienia – kiedyś walczyliśmy, okupowaliśmy stocznię, strajkowaliśmy, była wspólnota, jedność, cel. Teraz młodzi chcą tylko tłuc w gry komputerowe albo uciekać do wielkiego miasta. Sytuacja uniwersalna, jak to na prowincji – nieważne: polskiej, angielskiej, włoskiej czy amerykańskiej.



I do tych młodych któregoś dnia przyjeżdża pisarka z Paryża – Olivia Dejazet – i organizuje im warsztaty. Tak, Francuzi wciąż jeszcze wierzą w społeczną siłę literatury i w moc dialogu – to dlatego ich kino często nazywa się kąśliwie talkathonem: dużo się tu mówi, rozmawia godzinami przy winie i rybie z sosem. O kulturze, seksie, dzieciach, jedzeniu. Tyle że nastolatki z La Ciotat to już inne pokolenie – dotknięte kryzysem, ironiczne, pozbawione złudzeń. Nikt nie mówi tego wprost, ale warsztaty pisarskie są prawdopodobnie częścią programu socjalnego – chodzi o wakacyjną aktywizację bezrobotnej młodzieży świeżo po szkole średniej. Obserwujemy więc dynamikę grupy aktorów-naturszczyków, która doskonale odbija rzeczywiste napięcia klasowo-etniczne w tej części Francji: są tu zarówno dzieci robotników, jak i ludzi z klasy średniej, potomkowie migrantów z krajów arabskich, czarnoskóry chłopak, który czuje się bardziej francuski od białych Francuzów. Na początku uczestnicy wybierają gatunek i temat przyszłej powieści – będą pisać kryminał. Nie wiedzą jeszcze, kto zabije, w jakich okolicznościach i z jakiego powodu – i na tym tle rodzą się tarcia, wzajemne oskarżenia o rasizm, ksenofobię, mizoginię albo zwykłą grafomanię. Największym prowokatorem jest Antoine – do tej pory nieśmiały, wyalienowany – który bez oporów wypomina arabskim kolegom zamachy w klubie Bataclan i Nicei. Z marszu dostaje łatkę islamofoba, a fragmenty jego tekstu – szokujące passusy o sfrustrowanym robotniku masakrującym załogę jachtu – pozostawiają całą grupę w stanie niemego obrzydzenia. O co chodzi temu szaleńcowi? Dlaczego chce wszystkim dokopać?



Ale Antoine nie jest typowym przykładem prawicowego radykała. To raczej współczesna wersja Mersaulta z powieści Alberta Camusa – zastanawia się nad ideą zbrodni doskonale bezinteresownej, beznamiętnej, wypływającej z impulsu. Usiłuje zrozumieć terrorystów, widząc w motywach religijnych czy politycznych alibi dla pierwotnej żądzy mordu. Testuje granice własnego człowieczeństwa, ale też granice prowokacji artystycznej – raczej z nudów, pod wpływem domowego marazmu czy portowej rutyny. I podobnie robi Cantet – bawi się strukturą swojego filmu: zaczyna od francuskiego rozgadania – od obrazu mówionego – i stopniowo rozmywa sztywną konwencję, podąża za tajemnicami bohaterów. Wyłapuje mroczną odmienność Antoine'a z gęstwiny banalnych twarzy, skupia się na relacji młodego chłopaka z pisarką Oliwią – a ta z minuty na minutę zyskuje na intensywności, podszyta seksualnym napięciem, strachem czy fascynacją. Dejazet tropi ślady pozostawione przez Antoine'a w świecie na zewnętrz – przegląda profil na Facebooku, patrzy na zdjęcia, filmy w internecie, odwiedza w domu rodzinnym. W odpowiedzi Antoine czyta na warsztatach fragmenty jej powieści, wyszydza, demaskuje literacką miałkość i oderwanie od rzeczywistości. Ich starcie ucieka przed jasno określonym finałem, tak jak sam film nie jest w pełni ani kryminałem, ani romansem, ani kinem zaangażowanym społecznie.



To raczej zaskakująco szczery i trafny portret pokolenia, które za wszelką cenę unika pytań o politykę, a jednocześnie oddycha powietrzem rozpolitykowanym jak nigdy dotąd. Próbuje dojść do porozumienia z bolesnym faktem – będzie nam się żyło gorzej niż naszym rodzicom. Czy naprawdę jesteśmy skazani na podrzędność, kiedy świat tak pięknie mami swoim ogromem? Jasne, znajdziemy u Canteta sporo uproszczeń oraz pewną nadgorliwość w stawianiu sprawy na ostrzu noża – że niby samotność, brak perspektyw, a może nawet gry wideo wyciskają z młodych mężczyzn najgorsze instynkty. Tylko kto powiedział, że przemoc musi mieć skomplikowane źródła? Wie o tym każdy, kto rzeczywistość erodującego miasta robotniczego zna nie z przerysowanego reportażu w "Gazecie Wyborczej", lecz z autopsji. Godne podziwu, że mimo balansowania na granicy pretensjonalności Cantet nie zakopał się w jałowej krytyce faszyzmu. "Letnia szkoła życia" szuka społecznej diagnozy, ale opowiada także o procesie przemiany, godzenia się ze sobą, z własnym miejscem na ziemi. Tak jakby francuski egzystencjalizm powrócił do swoich starych źródeł – bliskich zwykłemu człowiekowi. W poważnym kinie. I w dobrym, współczesnym stylu.
1 10
Moja ocena:
7
Publicysta, eseista, krytyk filmowy. Stały współpracownik Filmwebu, o kinie, sztuce i społeczeństwie pisze dla "Dwutygodnika", "Czasu Kultury", "Krytyki Politycznej", "Szumu" i innych. Z wykształcenia... przejdź do profilu
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones