Siedmiogodzinna paczka z gigabajtami, wrzucona na raz na streaming, mało ma wspólnego ze strukturą serialu telewizyjnego nawet sprzed dziesięciu lat. I bardzo dobrze czuć to w "Dyplomatce", gdzie
Michał Sutowski w swojej recenzji dla "Krytyki Politycznej" nazwał pierwszy sezon "Dyplomatki" "najlepszym dotąd manifestem bidenizmu-merytokratyzmu w gatunku political drama". Było to bardzo dawno temu, w maju 2023 roku; serial właśnie zadebiutował na Netfliksie. Ja obejrzałam go dopiero półtora roku później, w mroku wyborczej jesieni 2024, kiedy druga seria tej politycznej pulpy pojawiła się na platformie w ostatni weekend przed wyborami prezydenckimi w USA, kończąc się zresztą świetnym i bardzo świadomym kalendarza wyborczego cliffhangerem. (Do którego zaraz nawiążę, więc uwaga, spoilery!).
Netflix
Trzeci sezon pojawia się równo rok po drugim, ale w rzeczywistości medialnej, która zdążyła pokonać kolejne kilka znaczących stopni w głąb Piekła. Nie da się tego kontekstu od serialu odkleić – "Dyplomatka" żywi się gatunkową różnicą między medialną zupą, w której wszyscy żyjemy, a opowieścią o polityce, która zachowuje podstawowe prawidła staroświeckiej dramaturgii. W realu inflacja tematów, języka i emocji, wahania nastroju bogatych typów podpiętych pod generator filmików AI, brainrot. W serialu: gierki, spiski, żarciki, przywódcy polityczni i szare eminencje, ludzie, którzy panują nad składnią angielszczyzny. Draństwa? Owszem, ale uknute przez osoby, które są zdolne do planowania, patrzenia w przyszłość, myślenia o jednej rzeczy przez dłużej niż trzydzieści sekund, a poza tym widziały mapę świata, a może nawet globus, dzięki czemu wiedzą, że Ziemia nie jest płaska.
To właśnie z przyczyn niejako "zewnętrznych" podchodziłam do nowego sezonu z mieszaniną obawy i nadziei. Jak się to wszystko będzie oglądało teraz, z jeszcze głębszego politycznego mroku, i za oceanem, i na naszym własnym podwórku? Political fiction o waszyngtońsko-londyńskich przekrętach staje się gatunkiem coraz bardziej bajkowym w czasach, w których prawdziwy prezydent Stanów Zjednoczonych żyje w każdej kieszeni, na każdym możliwym ekranie, niczym złośliwy wirus, i po prostu nie da się go wyłączyć, usunąć z pola widzenia. I kiedy już naprawdę trudno abstrahować od realnych napięć Stany-Europa, bo naszym sąsiadom bomby wciąż spadają na domy. Z drugiej strony, myślałam, może właśnie tego potrzebujemy? Cała rozkosz zeszłorocznego cliffhangera, jak również jego głęboka perwersja, polegała w końcu na tym, że tropioną przez dwa sezony osobą, która zainspirowała zamach na brytyjski okręt, okazuje się wiceprezydentka USA – uzbrojona, tu kolejny zwrot akcji, w doskonałe motywacje. Krew na rękach – a zarazem głębokie przekonanie, że z tymi dziadami na Kremlu to nie ma się co certolić. Wiceprezydentkę, która w ostatniej minucie sezonu staje się prezydentką, gra z szelmowskim błyskiem w oku Allison Janney. No więc niby cyniczna bajka, ale z prawdziwie kuszącym ostrzem.
Netflix
Żeby było jasne: to właśnie ta przyrodzona gatunkowi cyniczna bajkowość jest powodem, dla którego przez te wszystkie lata jedynym serialem o polityce w DC, jaki byłam w stanie oglądać, była "Figurantka", sitcom o korupcji i rozpadzie, uchodząca zresztą za serial nader realistyczny. "Prezydencki poker", przy którym showrunnerka "Dyplomatki" Debora Cahn zaczynała swoją karierę jako scenarzystka i producentka, zawsze jawił mi się z dystansu jako wieloletnia halucynacja Demokratów z czasów administracji Busha Jr., w której jako osoba z Polski i obywatelka Unii Europejskiej bez prawa jazdy naprawdę nie muszę uczestniczyć. Na sto procent nie łapię więc wszystkich intertekstualnych żartów w "Dyplomatce", gdzie Allison Janney, grająca w "Prezydenckim pokerze" sekretarz prasową Białego Domu, tak bardzo awansowała, a dołączający do obsady Bradley Whitford z zastępcy szefa sztabu przepoczwarzył się w neurotycznego Pierwszego Kawalera. Będzie dobrze ich oglądać w czwartym sezonie, w którym ta para aktorów ma dołączyć do głównej obsady serialu. To dobra wiadomość.
Tymczasowo zła jest taka, że w trzecim ten radosny duet na dobre wkracza do akcji dopiero w dwóch ostatnich odcinkach. Zanim to zrobi, akcja stoi w miejscu i nawet nie udaje przebierania nogami: potencjał zeszłorocznego cliffhangera zostaje roztrwoniony w pół godziny. Pamiętać z tego pierwszego odcinka będę chyba jedną scenę: tę z fikcyjną bluzką, w toalecie, odwrócenie wszystkiego do góry nogami, spotkanie wielkiej polityki i ceremoniału z łazienkowym banałem. Niestety gdyby rozrysować późniejszą dramaturgię tego sezonu na kartce, wyglądałoby to tak: z punktu "kobieta odpowiedzialna za masowy mord napędzający intrygę poprzednich dwóch sezonów zostaje prezydentką USA, a nam się to podoba, bo przynajmniej ma mózg w jednym kawałku i zasadniczo słuszne poglądy na politykę Putina", błyskawicznie spadamy do perypetii z łączeniem ról ambasadorki i drugiej damy, które nawet nie są piątą wodą po komedii omyłek.
Netflix
Dopiero w przedostatnim odcinku otwiera się nowa intryga, którą skądinąd w latach 2022-2023 uznałabym za szkodliwe panikarstwo podsycające lęki wokół broni nuklearnej, czytaj: sprzyjające rosyjskiej dezinformacji. Na szczęście – oby moja intuicja memetyczna mnie nie zawodziła – jesteśmy już w innym momencie. Choć oczywiście nadal raz na jakiś czas "nasi bohaterowie" muszą niemile przypomnieć, że serialem steruje showrunnerka ostatnich sezonów "Homeland". Kiedy ktoś "z Europy" stawia granicę natrętnym amerykańskim paluchom, amerykańscy bohaterowie natychmiast robią oczy zdumionego Pikachu. Najlepiej w tego Pikachu wciela się Keri Russell, doświadczona w boju sześcioma sezonami "Zawód: Amerykanin", gdzie grała wierną radziecką agentkę na waszyngtońskich przedmieściach. Była to oczywiście wybitna rola i wybitny serial. Już takich nie robią.
Umówmy się jednak: moje motywacje dotyczące oglądania "Dyplomatki" nigdy nie były ambitne, były wręcz dość płytkie, zaczęłam oglądać dla poczochranej Russell (#goals), kontynuowałam dla Rufusa Sewella w roli romantycznego politycznego pitbulla, koniec historii. Po drodze było jeszcze trójkątne napięcie ze sztywnym jak przystało na angielski stereotyp ministrem spraw zagranicznych, granym z wdziękiem przez Davida Gyasiego. Sytuuję się więc na pozycji dokładnie przeciwstawnej od Jakuba Majmurka, który w swojej recenzji pierwszego sezonu na tych łamach twierdził, że "Dyplomatce" przeszkadzają wątki obyczajowe. Ja twierdzę, że jest dokładnie na odwrót: pulpa serialowa potrzebuje romansu. Wiecie – takiego z dorosłymi ludźmi. Romantyczny banter, rozpisywane na kolejne cliffhangery seksualne innuendo – to jest to, co w starych dobrych czasach przyklejało widzów do telewizorów. Tak się robiło telewizję, której siłą napędową były postacie, byli aktorzy.
Netflix
Niestety teraz już nie ma czasów, a siedmiogodzinna paczka z gigabajtami, wrzucona na raz na streaming, mało ma wspólnego ze strukturą serialu telewizyjnego nawet sprzed dziesięciu lat. I bardzo dobrze czuć to w "Dyplomatce", gdzie widać jeszcze jakieś pozostałości szkieletu, stare zagrywki typu przeskok czasowy prosto w ramiona nowego kochanka – tyle że nie w odcinku po przerwie w środku sezonu, tylko po czterech godzinach opowieści, jakieś dwie przed końcem. Nawet fakt, że nowy kochanek jest szpiegiem, nie za bardzo ratuje sytuację.
Otrzymujemy bowiem sześć odcinków zapchaj-dziur, których nie należy mylić z dużo szerszą kategorią, jaką są tzw. filler episodes. Pierwszy i drugi plan się rozjeżdżają: obok odsuniętego na plan trzeci Gyasiego nie ma też nic do roboty Ali Ahn, z kolei Ato Essandoh dostaje jakieś kompromitujące, pseudomoralizujące odpadki. (Czy wymieniłam właśnie całą niebiałą główną obsadę? Być może). Nie ma też siłą rzeczy czasu, by dobrze użyć aktorów gościnnych – co najmniej jedna aktorka o randze national treasure zostaje wyeliminowana w sposób absolutnie skandaliczny, poświęcona na rzecz nieciekawie wydłużanej intrygi z poprzednich sezonów. Odcinki ciągną się bezładnie, niby poświęcone interakcjom personalnym, ale bez robienia czegokolwiek z postaciami; to tylko wata; "odcinek, w którym Hal zostaje wice, Kate jest zestresowana", "odcinek, w którym Kate trudno połączyć dwie nowe funkcje zawodowe, ale wszystko zamyka się w kilku gagach".
Netflix
Trudno nie patrzeć na to jako na symptom wykolejania się medium w imię interesów wielkich platform. Kiedyś można było sobie mnożyć odcinki, w których główna intryga za bardzo nie posuwa się do przodu, ale coś dzieje się między bohaterami, ktoś ma jakąś przygodę w dygresji, pulsuje nuda prawdziwego życia. W amerykańskich serialach historia mogła sobie pooddychać przez pół roku kalendarzowego (albo przynajmniej przez kwartał) i nawet to, co scenariuszowo słabsze, miało swoją funkcję, widzka oglądała sobie odcinek raz na tydzień, z przyjemnością czystego obcowania z lubianymi postaciami. Serial to było życie w czterdziestu minutach (plus reklamy). Takich rzeczy nie da się robić w ośmiu odcinkach pojawiających się na serwerze raz na rok. "Dyplomatka" śni o alternatywnej rzeczywistości, ale sama jej struktura przypomina, gdzie się znajdujemy. Telewizyjna pulpa straciła swoją żywotność.
Laureatka IV edycji Konkursu "Powiększenie". Mieszka w Warszawie, później Grand Prix w Konkursie im. Krzysztofa Mętraka (2018). Kulturoznawczyni, pisze o serialach telewizyjnych, filmie, literaturze i... przejdź do profilu